Na początku czwartkowej sesji S&P 500 wspiął się do najwyższego poziomu od października 2000 r., natomiast Średnia Przemysłowa miała najwyższą wartość w historii. Co prawda tę początkową zwyżkę zastopowała publikacja indeksu ISM, który spadając w styczniu do poziomu 49,3 pkt wskazał, że amerykański sektor wytwórczy znalazł się w recesji. Jednak to nie przesądza o końcu wzrostów. Produkcja to tylko 20 proc. amerykańskiej gospodarki. Tymczasem odpowiadające za pozostałe 80 proc. usługi trzymają się całkiem dobrze.
Rekordy S&P 500 i DJIA na otwarciu wczorajszej sesji, nie pierwsze zresztą w tym roku, każą postawić sobie pytania, jak często jeszcze w 2007 r. amerykańskie indeksy, a za nimi również światowe, będą bić rekordy? Gdyby kierować się znaną na Wall Street maksymą mówiącą o tym, że jaki styczeń, taki cały rok, to należałoby przyjąć, że w najbliższych miesiącach jeszcze niejednokrotnie indeksy będą wspinać się do rekordowych poziomów. Styczeń indeks S&P 500 zakończył zwyżką o 1,4 proc. Statystyka wskazuje, że w 75 proc. przypadków kierunek zmian w pierwszym miesiącu, pokrywał się z kierunkiem zmian w całym roku. Może to być o tyle przekonywające, że w 25 proc. przypadków, kiedy styczniowe zmiany źle wskazały zmiany całoroczne, różnice był dość kosmetyczne. Tak jak chociażby w 2005 r., gdy indeks szerokiego rynku spadł w styczniu o 2,7 proc., żeby następnie zakończyć rok prawie 3-proc. zwyżką. Ostatnie spektakularne wpadki przedstawionej teorii miały miejsce w 2001 i 2003 r. Przed sześcioma laty S&P 500 zyskał w styczniu prawie 3,5 proc., żeby ostatecznie zakończyć rok 13-proc. stratą. W 2003 r. natomiast zaczął od 2,9-proc. spadku, a zakończył 26-proc. zwyżką. Powyższe wyjątki od "styczniowej teorii", to niejedyne pocieszenie dla niedźwiedzi. Obserwując zachowanie indeksu S&P 500 na przestrzeni lat, dość łatwo można dostrzec, że czteroletnie okresy hossy to maksymalny czas trwania impulsów wzrostowych, które nie były przerywane średnioterminowymi korektami lub w najgorszym razie kilkumiesięczną stabilizacją.