Nadzór finansowy przez lata wydawał się spokojną wyspą na morzu rozmaitych, w tym politycznych, zamętów. Ale czasy się zmieniają. Początkiem zmian była chyba dyskusja o integracji nadzorów - ubezpieczeniowego, bankowego i giełdowego - bardzo emocjonalna; niestety, zwykle z powodów innych niż merytoryczne.
Nie mamy już nadzoru zdezintegrowanego, ale nie mamy jeszcze zintegrowanego. Zatrzymaliśmy się w pół drogi. To nawet zabawne: te same argumenty, których używali przeciwnicy konsolidacji, zostały po części użyte teraz, by odsunąć w czasie, być może ad calendas Graecas, włączenie KNB do KNF. Nie mnie przesądzać, które rozwiązanie jest lepsze. Jedyne, czego bym oczekiwał, to konsekwencji i sensownej wizji. Dyskusja o przewadze trzech czy dwóch urzędów nad jednym lub odwrotnie zawsze wydawała mi się drugorzędna. Ostatnio wszyscy dyskutowali o tym, jaka ma być personalna "struktura" KNF czy ile czasu potrzeba KNB na przygotowanie się do konsolidacji. A dlaczego ucichła dyskusja np. nad objęciem nadzorem SKOK-ów czy pośredników finansowych, z których wielu nabija klientów w butelkę?
I tu wracamy do początku. Nadzór merytoryczny, sprawny - obojętnie, czy występuje w jednej, czy aż trzech "osobach" - jest tym, czego uczestnikom rynku potrzeba najbardziej. Nadzór uwikłany w polityczne targi, niestabilny będzie dla rynku przekleństwem. Może już po trosze jest? Stawka jest ogromna. Chodzi nie tylko o setki bilionów złotych ulokowane w nadzorowanych instytucjach finansowych. Chodzi też o zasady, zgodnie z którymi rynek ma funkcjonować. Ryba psuje się od głowy. Obawiam się, że pierwsze objawy tego procesu są już, niestety, widoczne.