Czy sytuacja w kraju skłania do zadowolenia? Jeśli posłuchać tego, co mówi większość ludzi, należałoby sądzić, że nie. W polityce mamy chaos, z którego nie wiadomo, co może wyniknąć. W zakresie jakichkolwiek poważnych reform, które mogłyby przyczynić się do wzmocnienia fundamentów polskiej gospodarki i umożliwić utrzymanie w dłuższym okresie czasu wysokiej dynamiki wzrostu - od kilku lat panuje całkowity zastój. Wprawdzie znika widmo bezrobocia, ale natychmiast zastępuje je wizja niedostatecznej podaży pracy - zwłaszcza w sytuacji, gdy część Polaków pojechała szukać szczęścia za granicą, a jeszcze większa grupa jest przez wadliwą politykę społeczną wręcz zachęcana do wycofywania się z rynku pracy np. poprzez przyspieszone emerytury. W dziedzinie finansów publicznych mamy właśnie kolejny zmarnowany okres dobrej koniunktury, kiedy można było bez większego bólu zreformować i stronę wydatków, i stronę dochodów budżetowych, i wreszcie odwrócić tendencję corocznego silnego zadłużania się państwa - a zamiast tego minister finansów zadowolił się jedynie spełnianiem kilku kaprysów polityków i rozdaniem pewnej (na szczęście ograniczonej) kwoty na potrzeby kampanii wyborczej. W zakresie hamującej rozwój nieudolnej biurokracji mamy tylko szumne i niezrealizowane w najmniejszym nawet stopniu zapowiedzi. W dziedzinie rozwoju infrastruktury mamy ruch naprzód tak powolny, jak się tylko da, mimo że Unia Europejska wprost wciska nam do rąk ogromne pieniądze i straszy, że w przypadku niewykorzystania kwoty te przepadną. A w sprawie Euro 2012 mamy już tylko nadzieję, że jeszcze nie jest za późno na mobilizację i na uniknięcie kompromitacji.
To prawda, wszyscy przyznają, że w gospodarce nie dzieje się wcale źle. Ale z dobrą koniunkturą jest już tak, że wiadomo, że kiedyś się zakończy. A siła złotego i stabilność rynków finansowych, choć dziś sprawy wyglądają nieźle, mogą się zawsze załamać - jak nie pod wpływem wydarzeń wewnętrznych, to pod wpływem zawirowań, które mogą nadejść ze świata.
Biorąc pod uwagę te wszystkie narzekania, nietrudno zgadnąć, co sądzą o sytuacji swojej i swojego kraju Polacy. Otóż najwyraźniej sądzą, że jest ona... bardzo dobra! W "Diagnozie społecznej 2007" (badaniu socjologicznym realizowanym corocznie pod kierunkiem prof. Czapińskiego) ponad 75 proc. ankietowanych zadeklarowało, że czują się szczęśliwi (dwa lata temu było to nieco ponad 70 proc.). Ankietowani dość zgodnie dali obraz samych siebie jako osób zaradnych, którym żyje się coraz lepiej i których dochody i poziom życia systematycznie rosną. To prawda, trzeba dawać sobie radę z wieloma problemami. Ale czujemy się mocni i uważamy, że doskonale sobie damy radę.
Czy to znaczy, że większość Polaków cierpi na jakąś formę schizofrenii? W rozmowach, w których oceniają sytuację kraju, nie pozostawiają na nim suchej nitki. A w socjologicznym sondażu stwierdzają, że mają się coraz lepiej i coraz lepiej sobie w tym kraju radzą.
Nie, nie ma tutaj żadnej schizofrenii. Socjolodzy już dawno zwrócili uwagę na pewien powszechny, specyficzny typ rozumowania Polaków. Jeśli idzie nam źle, dochody spadają, ceny rosną, tracimy pracę albo bankrutuje nasza firma - jasno widzimy, że winny jest rząd, który nam nie pomógł, Balcerowicz, który zbyt silnie zwalczał inflację, albo gnębiący nas urząd podatkowy (słowem: "układ", choć każdy definiuje go na swój sposób). Ale jeśli idzie nam dobrze, jest praca, są dochody, firma zwiększa sprzedaż i zyski - jest to tylko i wyłącznie zasługa naszej własnej zaradności. Nic nie ma z tym wspólnego stworzenie w ciągu minionych 18 lat podstaw gospodarki rynkowej, nic nie ma z tym wspólnego żadna Unia Europejska, nic nie ma z tym wspólnego sukces, jakim stała się budowa nowoczesnego rynku finansowego i mocnego złotego. Zasługa jest wyłącznie nasza, a nie jakiejś tam dobrej koniunktury w gospodarce albo powodzenia procesu transformacji.Można by machnąć na to ręką, gdyby nie pewna przykra konsekwencja. Otóż wszyscy ci, którzy powinni bronić osiągnięć minionych 18 lat (oczywiście nie tak wielkich, jak byśmy chcieli - ale jednak osiągnięć) - milczą. Nikt nie powie słowa w obronie polityki Leszka Balcerowicza, nikt nie wstawi się za prywatyzacją, nikt nie pochwali reform premiera Buzka, nikt nie przypomni szeregu ministrów finansów, którzy walczyli o to, by Polska przestała być państwem po uszy zadłużonym. Po co? Przecież to nie im zawdzięczamy swój sukces, a jedynie sobie samym. A że jako ludzie zaradni damy sobie radę i w przyszłości, więc raczej spędźmy spokojnie czas w domu z rodziną, zamiast tracić go na udział w jakichś wyborach.