Odrobił więc większość strat wywołanych brakiem porozumienia Węgier i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Aprecjacyjny ruch, zdaniem analityków, był wywołany nie tylko tendencjami na świecie. Rolę odegrały też dobre dane makroekonomiczne – m.in. sprzedaż detaliczna, która w czerwcu wzrosła 6,4 proc. rok do roku. W efekcie w pewnym momencie za euro inwestorzy płacili mniej niż 4,06 zł. – Reakcja była niespodziewana, gdyż od pewnego czasu złoty był niewrażliwy na dane makro – komentuje Michał Fronc, analityk TMS Brokers. – Przy utrzymujących się zwyżkach na giełdzie, w średnim terminie powinien kontynuować aprecjację względem euro oraz dolara – dodaje.

Podobnego zdania są ekonomiści Banku Handlowego. Sugerują, że złoty może być niedowartościowany, na co wskazuje m.in. duży, dwucyfrowy wzrost eksportu. Ich zdaniem na koniec roku za euro płacić będziemy 3,96 zł, rok później – 3,74 zł.

Opinia, że solidne fundamenty gospodarki powinny działać korzystnie na kurs waluty, jest dość powszechna. Dilerzy i analitycy mają jednak wątpliwości, jak sytuacja rozwinie się w najbliższych dniach. W poniedziałek należy się spodziewać już bardziej przemyślanej reakcji inwestorów na wyniki stress-testów dla europejskich banków.

Część komentatorów wskazuje, że kryteria testów były zbyt słabe, aby wychwycić zagrożenia. Z 91 instytucji, których bilanse badano, jedynie siedem okazało się podatnymi na kryzys. W piątkowy wieczór inwestorzy zareagowali na wyniki testów sprzedażą euro (za które na koniec tygodnia trzeba było płacić 1,29 USD). Jeżeli zdanie o niskiej przydatności badań będzie dominować, ekonomiści sugerują spadek jego wartości, a w ślad za tym również złotego.

Analitycy BNP Paribas zalecają zresztą inwestowanie w waluty krajów Ameryki Łacińskiej i Południowej (brazylijskiego reala i meksykańskiego peso) – bardziej niż regionu Europy Środkowej. Ekonomiści BRE Banku zwracają z kolei uwagę na niewielkie wolumeny na rynku i sądzą, że w najbliższym czasie kurs złotego poruszać się powinien w przedziale 4–4,20 zł za euro.