Duży deficyt obrotów bieżących - konieczność czy pułapka?

Wysoki ubiegłoroczny deficyt obrotów bieżących (7,6% PKB) wywołał dyskusję na temat konieczności wspierania eksportu i podnoszenia konkurencyjności przedsiębiorstw. Deficyt na rachunku stał się problemem numer 1 polskiej gospodarki.

Jego bezpieczna wielkość jest trudna do ustalenia, chociaż - jak twierdzi Witold Małecki z Instytutu Finansów - najczęściej podaje się przedział między 4 a 6% PKB. Nawet duży deficyt obrotów bieżących nie musi od razu powodować kryzysu walutowego. Ważniejsza jest struktura jego finansowania. Jeśli niedostatek oszczędności krajowych jest finansowany długoterminowym kapitałem zagranicznym, wówczas niebezpieczeństwo jest mniejsze. Taki właśnie rodzaj kapitału stanowi teraz większość, co związane jest z procesem prywatyzacji. Kiedyś jednak zabraknie przedsiębiorstw, które można będzie sprzedać. Zdaniem W. Małeckiego, deficyt obrotów bieżących jest normalnym zjawiskiem przy transformacji gospodarki. Nie jest niebezpieczny, jeśli wraz z powiększającym się importem (przede wszystkim inwestycyjnym i zaopatrzeniowym) zwiększa się też eksport, a sam deficyt jest pokrywany przez inne pozycje bilansu płatniczego.Polska gospodarka spełniała większość z tych warunków do 1998 r. Przełom nastąpił po kryzysie rosyjskim, a radykalne pogorszenie wskaźników nastąpiło na początku 1999 r. Eksport spadł o ponad 12%, pogorszyła się też struktura importu (przeważa konsumpcyjny). Popyt wewnętrzny rozpieścił krajowych producentów - tego, czego nie udało się sprzedać za granicą, można było się pozbyć w kraju. Stąd, zdaniem ekspertów, tak znaczny wzrost produkcji przemysłowej. Pierwszy kwartał 2000 r. może okazać się przełomowy. Wyjdzie na jaw, czy załamanie eksportu z ub.r. ma charakter strukturalny.Nie tylko deficytDo wywołania kryzysu walutowego sam deficyt obrotów bieżących nie wystarczy. Jak powtarzają przedstawiciele NBP i niezależni ekonomiści, bywało, że kraje z kilkunastoprocentowym deficytem opierały się kryzysom, a gospodarki, gdzie ujemne saldo na rachunku było mniejsze, załamywały się.Na system odpornościowy waluty wpływ mają takie czynniki, jak np. kondycja finansowa sektora bankowego, czy zadłużenie zagraniczne przedsiębiorstw. Prof. W. Małecki pozytywnie ocenia nasz system kursu walutowego, bo jest w miarę elastyczny i utrudnia spekulacyjne ataki na złotego. Podobną rolę spełniają ograniczenia dewizowe - tu jednak jest kłopot, bo w myśl zobowiązań Polski (np. wobec OECD) z czasem trzeba będzie je usuwać. Jak twierdzi W. Małecki, lepiej robić to przy niższym deficycie. Większy problem to krótkoterminowe zadłużenie zagraniczne przedsiębiorstw. W połowie ub.r. wynosiło ono ok. 12 mld USD. Aby wybuchł kryzys walutowy muszą zaistnieć jeszcze inne okoliczności, np. spadek koniunktury gospodarczej bądź wstrząsy polityczne. Nie należy jednak zapominać, że każde załamanie na którymkolwiek rynku wschodzącym powoduje spadek zaufania inwestorów do pozostałych emerging markets.Premia za ryzykoNajnowsze wypowiedzi członka RPP Bogusława Grabowskiego o zaostrzeniu polityki monetarnej, jeśli fatalna sytuacja w obrotach bieżących nadal będzie się utrzymywać, zostały odczytane jako zapowiedź podwyższenia stóp procentowych. Według komentatorów, wyższe stopy mogą być premią za ryzyko dla inwestorów zagranicznych. Jednak podwyższanie stóp to broń obosieczna - wyższe koszty kredytów mogą spowodować większe zadłużanie się firm za granicą. W dodatku, ewentualny spadek wartości złotego mógłby niebezpiecznie podnieść koszty obsługi tego zadłużenia.Gdyby kryzys wybuchł w Polsce, przebiegałby prawdopodobnie tak, jak inne ostatnie załamania gospodarcze. Zacząłby się od wstrząsu walutowego - masowy odpływ inwestorów zagranicznych gwałtownie osłabiłby złotego. Potem kryzys dotknąłby giełdę i system bankowy. Z pewnym opóźnieniem przeniósłby się także do tzw. realnej gospodarki, co mogłoby się skończyć recesją, a przynajmniej znacznym spowolnieniem wzrostu gospodarczegMAREK CHĄDZYŃSKI