Jest taki uroczy okres, w którym produkcja wzrasta, spada bezrobocie, zwiększają się inwestycje i zakupy konsumentów - a jednocześnie ceny pozostają stabilne. Dzieje się tak w gospodarce rynkowej, która wydźwignęła się z recesji i dąży w stronę prawdziwego ożywienia. Ponieważ jednak odziedziczone z przeszłości bezrobocie jest jeszcze nadal dość wysokie, pracownicy wprawdzie z przyjemnością odnotowują fakt, że coraz mniej boją się utraty pracy, ale też nie wysuwają jeszcze dużych żądań płacowych. Zadowoleni są wszyscy: i pracodawcy (bo rośnie produkcja i zyski, a koszty są wciąż pod dobrą kontrolą), i pracobiorcy (bo znika powoli zmora bezrobocia). Zadowolony jest też bardzo bank centralny. Z jednej strony gospodarka szybko rośnie, z drugiej jednak pieniądz pozostaje stabilny, więc nie ma powodu do podwyżek stóp procentowych. A to z kolei cieszy rząd, który ma powody, by nie lubić wysokich stóp procentowych - i dlatego, że z czasem dławią one wzrost, i dlatego, że przekładają się na wyższe odsetki płacone nabywcom rządowych bonów i obligacji.
Taki beztroski okres może trwać krócej lub dłużej, ale prędzej czy później musi się skończyć. Ludzie widzą, że przy spadającym bezrobociu firmom coraz trudniej jest znaleźć odpowiednio wykwalifikowanych pracowników. Muszą więc zacząć im oferować coraz wyższe wynagrodzenia. Ale proces ten nie dotyczy tylko pracowników nowo zatrudnianych. Po latach umiarkowanych żądań (których celem głównie była jak najmniejsza liczba zwolnień ) budzą się związki zawodowe i żądają podwyżek płac dla wszystkich, w razie czego grożąc nawet strajkiem. To normalna gra rynkowa: o płacach decyduje na krótką metę popyt i podaż na rynku pracy. Kiedy podaż pracy znacznie przekracza popyt, czyli utrzymuje się silne bezrobocie, komfortowa jest sytuacja firm, które mogą wykorzystać swoją sytuację dla zaoferowania stosunkowo niskich i wolno rosnących płac. Kiedy jednak następuje zmiana i popyt zaczyna przeważać nad podażą (czyli gdy bezrobocie silnie spada) - przewagę uzyskują pracownicy, na czele których kroczą domagające się silnego wzrostu płac związki zawodowe. I płace rzeczywiście zaczynają coraz szybciej rosnąć.
Od kilku miesięcy obserwujemy właśnie w Polsce dość gwałtowne przyspieszenie wzrostu płac - i jeszcze bardziej spektakularne obudzenie się żądań związków zawodowych. OPZZ oblepiło miasto plakatami, na których domaga się od pracodawców zwrotu "ukradzionych 36 proc.", Solidarność żąda dwukrotnego przyspieszenia wzrostu wynagrodzeń (obie centrale związkowe podpierają się dość podejrzanymi i wyrwanymi z kontekstu naukowymi opracowaniami dowodzącymi słuszności swych żądań).
Z elementami demagogii można oczywiście walczyć - ale z drugiej strony trudno mieć pretensję do związków zawodowych, że zachowują się zgodnie ze swoją naturalną rolą w społeczeństwie. Toczy się po prostu pewna gra, w której wszystkie chwyty są dozwolone. A efektem jej jest to, że płace już rosną szybciej - w ciągu ostatnich kilku miesięcy nominalnie o 6-7 proc. w stosunku do zeszłego roku, czyli realnie o ok. 5 proc.
Czy to źle, że płace rosną? Oczywiście, że nie. Po to gospodarka się rozwija, po to rośnie wydajność pracy, aby ludzie mieli coraz wyższe dochody. Ale z płacami jest tak, że albo rosną zbyt wolno (gdy jest recesja), albo zaczynają rosnąć zbyt szybko (gdy trwa ożywienie). Jeśli rosną zbyt szybko - a to chyba właśnie niedługo zacznie się dziać w Polsce - rosną koszty produkcji.