Ukraińskie władze mówią "nie" zagranicznym koncernom telekomunikacyjnym, które chciały przejąć Ukrtelekom, największego operatora telefonii stacjonarnej nad Dnieprem. W prywatyzacji nie będą mogły wziąć udziału podmioty, w których państwo ma więcej niż
25 proc. udziałów.
Na sprzedaż ma trafić 67,79 proc. akcji spółki. Wyznaczona przez urzędników cena startowa papierów pozwalałaby pozyskać 12 miliardów hrywien (2,4 mld USD). Jednak władze FDM, funduszu odpowiedzialnego za prywatyzację, liczą, że inwestorzy mogą dać za pakiet nawet 4 miliardy dolarów.
Apetyty na Ukrtelekom ma m.in. Telekom Austria. 27 proc. austriackiego koncernu należy do państwa, co zgodnie z warunkami prywatyzacji, eliminuje spółkę z rywalizacji. Podobnie jest z obecnymi na Ukrainie norweskim Telenorem (54 proc. akcji pod kontrolą rządu) oraz szwedzką TeliaSoneria (45,3 proc. należy do państwa). Z tych samych przyczyn do walki o Ukrtelekom nie będzie mógł przystąpić ani Deutsche Telecom, ani France Telecom.
Na rynku spekuluje się, że wprowadzone ograniczenia miały uchronić spółkę od przejęcia przez rosyjski Swjazinwest, kontrolowany przez Kreml. Zdaniem Aleksandra Paraszczija, analityka kijowskiej firmy inwestycyjnej, Walentyna Semeniuk, szefowa FDM, zawsze biła na alarm, gdy Ukrtelekom chciała kupić firma, w której udziały ma obcy rząd. Dyrektor funduszu prywatyzacyjnego wielokrotnie doprowadzała do przesunięcia sprzedaży telekomu. Rząd Julii Tymoszenko jeszcze w ubiegłym roku zapowiadał zmianę szefa FDM. Jednak nie zanosi się na to, aby Walentyna Semeniuk, reprezentująca socjalistów, w najbliższym czasie odeszła ze stanowiska.