Nie bądźmy "strasznymi mieszczanami"

Deregulacja sektora finansów poszła tak daleko, że rynek w chwilach kryzysów nie jest w stanie sam się uleczyć

Aktualizacja: 27.02.2017 20:33 Publikacja: 23.04.2008 02:54

Dziś zajmę się rynkiem walutowym, czyli czymś, do czego duża część ekonomistów i analityków podchodzi jak pies do jeża. Zapytajcie profesora ekonomii o kursy walutowe, to powie wam, że nie będzie się na ten temat wypowiadał, bo w krótkim, a nawet średnim okresie są one nie do przewidzenia. To w dużym stopniu prawda, chociaż jeśli połączy się spojrzenie fundamentalne z technicznym i zachowa olbrzymią dyscyplinę w czasie inwestowania, to można na tym polu odnieść spory sukces.

Nie o inwestowanie mi jednak tutaj chodzi. Od dawna spoglądam z niepokojem na umacniającego się złotego i zastanawiam się, dlaczego czynniki oficjalne nabrały wody w usta. Właściwie nie powinienem się zastanawiać, bo obowiązujący od wielu lat neoliberalny konsens zakłada, że im mniej wtrącania się do rynku, tym lepiej. Polacy bardzo często przejmują idee napływające zza granicy, ale tym razem chyba czegoś nie dostrzegają. Albo jak "straszni mieszczanie" u Tuwima "widzą wszystko oddzielnie". Widzą, że obecnie USA, kolebka neoliberalizmu, stosuje rozwiązania nie tylko keynesowskie, ale wręcz socjalistyczne. Nie będę wyliczał tego, co ostatnio zostało wprowadzone w życie przez Fed i administrację, bo przecież wszyscy to znamy. Wielu ekonomistów kręci głowami i zaczyna cichutko twierdzić, że deregulacja sektora finansów poszła za daleko. Poszła tak daleko, że rynek w chwilach kryzysów nie jest się w stanie sam uleczyć. Niewidzialna ręka rynku okazała się ręką nieistniejącą, a państwo musiało wkroczyć, bo inaczej światu groziłaby rzeczywiście recesja.

U nas wszyscy to widzą, ale mówią "nasza chata z kraja". My dumnie niesiemy pochodnię myślenia Miltona Friedmana, nie dostrzegając tego, że świat nieuchronnie pełznie w kierunku zwiększenia regulacji i zahamowania swobody rynków finansowych.

Nie mam zamiaru oceniać, czy to dobrze, czy źle, że tak się dzieje, ale uważam, że nie wolno zamykać oczu, udając, że nic się nie dzieje. Co to ma wspólnego ze złotym? Ma, i to dużo. Od dawien dawna Narodowy Bank Polski i rząd wypowiadali się przeciwko interwencjom na rynku walutowym. Tyle tylko, że współczesny rynek to przede wszystkim spekulacja, najczęściej krótkoterminowa, z zastosowaniem olbrzymiego kapitału. Jeśli w pewnym momencie temu kapitałowi nie powie się "stop", to potem możemy być w sytuacji ucznia czarnoksiężnika, który nie potrafi zatrzymać procesu, który zainicjował.

Takim uczniem czarnoksiężnika może być Rada Polityki Pieniężnej. Rozumiem, że mając za zadanie utrzymanie stabilnych cen, Rada podnosi stopy, ale - po pierwsze - nie zmniejszy tym ceny ropy ani towarów rolniczych, a po drugie, zwiększa atrakcyjność naszej waluty. Złoty jest od wejścia do Unii Europejskiej traktowany jako substytut euro, a im bliżej do przyjęcia europejskiej waluty, tym staje się bardziej atrakcyjny. Stopy w strefie euro są na poziomie 4 procent, a w Polsce 5,75 procent i mają nadal rosnąć. A wraz z nimi będzie rósł złoty. Warto odnotować wypowiedzi wicepremiera Waldemara Pawlaka, który zaniepokojony siłą złotego zaapelował (bardzo słusznie) o szybkie przyjęcie euro. Nie pierwsza to wypowiedź tego wicepremiera. Szkoda tylko, że nic za tym nie idzie. Apel ten przyczynił się jednak do jeszcze szybszego umocnienia złotego. Jak widać, im bliżej do przyjęcia euro, tym silniejszy będzie złoty i dobrze by było, gdyby rząd i NBP wreszcie tym problemem się zajęły.

Owszem, silny złoty broni nas przed inflacją, ale są również i minusy. Rośnie deficyt handlowy, bo przecież zakupy zagranicznych towarów i kredyty w walutach są coraz bardziej atrakcyjne, wzrasta zadłużenie zagraniczne Polski, zmniejszają się środki pomocowe z Unii Europejskiej (już mówi się o dopłatach z budżetu do projektów samorządowych), grozi nam też załamanie eksportu. Wiem, że wielu eksporterów część podzespołów do produkcji importuje, więc wpływ silnego złotego nie jest dla nich jednoznacznie szkodliwy. Wiem też, że eksporterzy się nie poddają, ale gdzieś przecież nastąpi kres opłacalności ich produkcji. A załamanie eksportu doprowadziłoby do szybkiego spowolnienia gospodarki.

Nie jestem przeciwnikiem wolnego rynku walutowego. Poza tym nie mam złudzeń - interwencje nie zmieniłyby obecnego trendu. Jednak doprowadziłyby do tego, co jest w obecnej chwili najważniejsze: spowolniłyby tempo aprecjacji naszej waluty i zmniejszyłyby prawdopodobieństwo gwałtownego spadku kursów walut. Dawanie wolnej ręki rynkom finansowym często się tak właśnie kończy, co widzimy na przykład na amerykańskim rynku nieruchomości.

Główny analityk, Xelion. Doradcy Finansowi

Gospodarka
Piotr Bielski, Santander BM: Mocny złoty przybliża nas do obniżek stóp
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Gospodarka
Donald Tusk o umowie z Mercosurem: Sprzeciwiamy się. UE reaguje
Gospodarka
Embarga i sankcje w osiąganiu celów politycznych
Gospodarka
Polska-Austria: Biało-Czerwoni grają o pierwsze punkty na Euro 2024
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku
Gospodarka
Duże obroty na GPW podczas gwałtownych spadków dowodzą dojrzałości rynku
Gospodarka
Sztuczna inteligencja nie ma dziś potencjału rewolucyjnego