Dziś zajmę się rynkiem walutowym, czyli czymś, do czego duża część ekonomistów i analityków podchodzi jak pies do jeża. Zapytajcie profesora ekonomii o kursy walutowe, to powie wam, że nie będzie się na ten temat wypowiadał, bo w krótkim, a nawet średnim okresie są one nie do przewidzenia. To w dużym stopniu prawda, chociaż jeśli połączy się spojrzenie fundamentalne z technicznym i zachowa olbrzymią dyscyplinę w czasie inwestowania, to można na tym polu odnieść spory sukces.
Nie o inwestowanie mi jednak tutaj chodzi. Od dawna spoglądam z niepokojem na umacniającego się złotego i zastanawiam się, dlaczego czynniki oficjalne nabrały wody w usta. Właściwie nie powinienem się zastanawiać, bo obowiązujący od wielu lat neoliberalny konsens zakłada, że im mniej wtrącania się do rynku, tym lepiej. Polacy bardzo często przejmują idee napływające zza granicy, ale tym razem chyba czegoś nie dostrzegają. Albo jak "straszni mieszczanie" u Tuwima "widzą wszystko oddzielnie". Widzą, że obecnie USA, kolebka neoliberalizmu, stosuje rozwiązania nie tylko keynesowskie, ale wręcz socjalistyczne. Nie będę wyliczał tego, co ostatnio zostało wprowadzone w życie przez Fed i administrację, bo przecież wszyscy to znamy. Wielu ekonomistów kręci głowami i zaczyna cichutko twierdzić, że deregulacja sektora finansów poszła za daleko. Poszła tak daleko, że rynek w chwilach kryzysów nie jest się w stanie sam uleczyć. Niewidzialna ręka rynku okazała się ręką nieistniejącą, a państwo musiało wkroczyć, bo inaczej światu groziłaby rzeczywiście recesja.
U nas wszyscy to widzą, ale mówią "nasza chata z kraja". My dumnie niesiemy pochodnię myślenia Miltona Friedmana, nie dostrzegając tego, że świat nieuchronnie pełznie w kierunku zwiększenia regulacji i zahamowania swobody rynków finansowych.
Nie mam zamiaru oceniać, czy to dobrze, czy źle, że tak się dzieje, ale uważam, że nie wolno zamykać oczu, udając, że nic się nie dzieje. Co to ma wspólnego ze złotym? Ma, i to dużo. Od dawien dawna Narodowy Bank Polski i rząd wypowiadali się przeciwko interwencjom na rynku walutowym. Tyle tylko, że współczesny rynek to przede wszystkim spekulacja, najczęściej krótkoterminowa, z zastosowaniem olbrzymiego kapitału. Jeśli w pewnym momencie temu kapitałowi nie powie się "stop", to potem możemy być w sytuacji ucznia czarnoksiężnika, który nie potrafi zatrzymać procesu, który zainicjował.
Takim uczniem czarnoksiężnika może być Rada Polityki Pieniężnej. Rozumiem, że mając za zadanie utrzymanie stabilnych cen, Rada podnosi stopy, ale - po pierwsze - nie zmniejszy tym ceny ropy ani towarów rolniczych, a po drugie, zwiększa atrakcyjność naszej waluty. Złoty jest od wejścia do Unii Europejskiej traktowany jako substytut euro, a im bliżej do przyjęcia europejskiej waluty, tym staje się bardziej atrakcyjny. Stopy w strefie euro są na poziomie 4 procent, a w Polsce 5,75 procent i mają nadal rosnąć. A wraz z nimi będzie rósł złoty. Warto odnotować wypowiedzi wicepremiera Waldemara Pawlaka, który zaniepokojony siłą złotego zaapelował (bardzo słusznie) o szybkie przyjęcie euro. Nie pierwsza to wypowiedź tego wicepremiera. Szkoda tylko, że nic za tym nie idzie. Apel ten przyczynił się jednak do jeszcze szybszego umocnienia złotego. Jak widać, im bliżej do przyjęcia euro, tym silniejszy będzie złoty i dobrze by było, gdyby rząd i NBP wreszcie tym problemem się zajęły.