Amerykański S&P 500 dał inwestorom w ostatnich dwóch tygodniach trochę powodów do optymizmu. Na liście tych powodów czołową pozycję zajmuje naruszenie przez indeks szczytów z początku i końca lutego (strefa 1388,3-1396 pkt intraday). Tym samym główny wskaźnik rynku akcji za Oceanem znalazł się najwyżej od ponad trzech miesięcy. Po raz ostatni taka sytuacja miała miejsce w październiku. To wymowny dowód na osłabienie trendu spadkowego. Równie dosadny jest fakt, że S&P 500 w stosunku do marcowego dołka intraday zyskał już 11 proc., tym samym odrabiając blisko połowę całych strat.
Czy ta zwyżka, której towarzyszy zmiana nastrojów polegająca na ignorowaniu złych informacji i faworyzowaniu przez rynek tych pomyślnych, to argument za ogłoszeniem końca bessy? S&P 500 nie przypieczętował jeszcze ostatecznego sukcesu. Aby zdefiniować zestaw kryteriów, które pozwoliłyby uznać trend spadkowy za zakończony, odwołajmy się do czasów poprzedniej, wyjątkowo długiej bessy w latach 2000-2002. Najprostszym kryterium jest przebicie rocznej średniej kroczącej. Obecnie warunek ten nie jest spełniony. Po poniedziałkowej sesji amerykańskiemu indeksowi brakowało do tej średniej jeszcze 4 proc., co stanowi ponad jedną trzecią zwyżki indeksu od marcowego dołka. Warto też zauważyć, że S&P 500 nie powrócił na razie powyżej listopadowego dołka (1406 pkt intraday), którego przebicie zadecydowało o późniejszej najbardziej panicznej fali w trakcie całej bessy. Dopóki te poziomy nie zostaną przebite, należy zakładać, że amerykański rynek akcji znajduje się w fazie przejściowej, która nie gwarantuje jeszcze końca trendu spadkowego. Nie da się przecież wykluczyć, że ignorowanie złych informacji okaże się złudne, jeśli tych informacji będzie nadal przybywać. Wczorajsze doniesienia o spadku cen domów, zwiększającej się liczbie nieruchomości odebranych niewypłacalnym dłużnikom czy kiepskich nastrojach konsumentów, sugerują, że końca złych informacji na razie nie widać.