Dynamiczna zwyżka trwająca od połowy marca wywindowała S&P 500 na wysokość, na której może rozegrać się walka o losy koniunktury w dłuższej perspektywie. Jak dotąd, odbicie indeksu można było traktować raczej w kategoriach krótkoterminowych, jako odreagowanie wcześniejszej fali przeceny. Przy obecnych poziomach S&P 500 zaczyna się jednak gra o wyższą stawkę. Skąd taki wniosek? Już w piątek indeks znalazł się powyżej 50-proc. zniesienia całej bessy. Jednocześnie jednak tuż powyżej tego przebitego oporu znajduje się kolejna mocna bariera w postaci 12-miesięcznej średniej kroczącej. Przebieg poniedziałkowych notowań sugeruje, że byki mogą mieć trudność z przełamaniem tego oporu. Kiedy S&P 500 zbliżył się do średniej, wywołało to wyprzedaż akcji. Silne krótkoterminowe wykupienie rynku przemawia za tym, że realna staje się korekta. Wczorajsze otwarcie rynku za oceanem na minusach zwiększyło prawdopodobieństwo takiego scenariusza. Co więcej, korekta może doprowadzić do ponownego spadku indeksu poniżej wspomnianego 50-proc. zniesienia. To oznaczałoby odsunięcie rozstrzygnięcia w czasie.
Niepokojący jest brak przełomu w notowaniach sektora finansowego w USA. S&P 500 Financials znajduje się w znacznie gorszym położeniu technicznym, niż indeks szerokiego rynku. W jego przypadku trudno nawet mówić o odrabianiu strat, skoro znajduje się niewiele powyżej marcowego dołka. Nie ulega wątpliwości, że wielomiesięczny trend spadkowy nie został z czysto formalnego punktu widzenia zakończony. Wygląda więc na to, że inwestorzy są dalecy od optymizmu, jeśli chodzi o wyniki finansowe amerykańskich instytucji kredytowych w najbliższej przyszłości. Zestawienie słabości tego sektora ze zwyżką na całym rynku sugeruje, że S&P 500 rośnie nie tyle dlatego, że znikły obawy przed kontynuacją negatywnych tendencji w spółkach finansowych, lecz raczej że nad czynnikiem tym przeważy poprawa wyników innych branż.