Galopujące ceny mieszkań oraz bicie rekordów sprzedażowych przez deweloperów to już historia. Z tym, że rynek mieszkaniowy wyraźnie wyhamował, nikt już nie polemizuje. W tej sytuacji przedstawiciele firm deweloperskich próbują przekonać swoich akcjonariuszy i klientów, że rynek po prostu "stabilizuje się" czy też "wraca do normalności". Że boom z 2006 roku i pierwszego półrocza 2007 roku był w pewnym sensie anomalią.
Twierdzą, że mimo rosnących kosztów kredytowania wysoki popyt na mieszkania utrzyma się, a to na skutek bogacenia się polskiego społeczeństwa i wciąż ogromnych potrzeb mieszkaniowych Polaków. Wskazują też, że ceny mieszkań spadły tylko w niektórych miastach i to w niewielkim zakresie. W stolicy na przykład odnotowują systematyczny wzrost, choć znacznie skromniejszy niż w poprzednich okresach.
Trudno jednak mówić o "normalności" czy powrocie do sytuacji sprzed hossy mieszkaniowej, skoro sami deweloperzy przyznają, że mają teraz do czynienia ze zjawiskiem dotychczas nieobserwowanym, a przynajmniej nie w takiej skali. Otóż na rynku pojawiła się istotna podaż mieszkań kupowanych 1-1,5 roku temu w celach inwestycyjnych.
Szybko rosnące ceny mieszkań w poprzednich okresach przyciągnęły na rynek mieszkaniowy klientów nabywających mieszkania w celach inwestycyjnych czy wręcz spekulacyjnych. Wówczas żadnemu deweloperowi to nie przeszkadzało - wszak dzięki takim inwestorom-spekulantom mogli pochwalić się coraz to lepszymi wynikami sprzedażowymi.
Każdy kij ma jednak dwa końce. Gdy ceny mieszkań przestały rosnąć, popyt inwestycyjny znacznie osłabł - możliwości dużego, szybkiego zarobku bowiem zmalały. - W czasie hossy udział popytu inwestycyjnego w ogólnym popycie szacowany był w Warszawie na około 30 proc. Obecnie szacujemy go na około 7 proc. - mówi Marcin Gołębiowski z redNet Property Group, do której należy m.in. portal nieruchomościowy tabelaofert. pl.