Po dwóch dniach spadków notowania ropy naftowej znów ruszyły wczoraj ostro do góry. Po zwyżce o ponad 4 USD na rynku nowojorskim płacono po 135,6 USD za baryłkę, tylko o 3 USD mniej, niż wynosi rekord ustanowiony na koniec poprzedniego tygodnia.
Jak zwykle w środę największe znaczenie miała publikacja danych dotyczących zapasów ropy w USA. I jak często ostatnio się zdarza, mocno rozminęły się one z przewidywaniami analityków. Zapasy ropy zmniejszyły się aż o 4,56 mln, do 302,2 mln baryłek, chociaż oczekiwano spadku trzy razy mniejszego. To wskazuje, że nawet w zwalniającej gospodarce amerykańskiej ropy wciąż potrzeba bardzo dużo. Łącząc to z doniesieniami z Chin, że import ropy podskoczył w maju o jedną czwartą, mamy odpowiedź, dlaczego gracze znów przystąpili do zakupów.
Prawdziwa ocena relacji popytu i podaży na rynku jest jednak utrudniona, bo informacje są sprzeczne.
Z jednej strony szef Międzynarodowej Agencji Energetycznej (MAE) Nobuo Tanaka stwierdził wczoraj, że w przypadku wystąpienia zakłóceń podaży światu grozi szok naftowy, ze względu na niezwykle wysoki popyt. Dodał, że MAE przygotowuje awaryjny plan uwolnienia przez swoje kraje członkowskie strategicznych rezerw surowca na wypadek nieoczekiwanych zdarzeń. Z kolei kartel OPEC trwa przy swoim - wczoraj sekretarz generalny Abdalla el-Badri po raz kolejny potwierdził, że rynek ropy jest doskonale zaopatrzony, a wysokie ceny są wyłączną winą spekulantów. - Nie mamy klientów, którzy staliby pod drzwiami i żądali więcej ropy - powiedział el-Badri w wywiadzie.