Sytuację techniczną indeksu WIG można opisać jako efekt ścierania się dwóch przeciwstawnych czynników. Z jednej strony nie tak dawno mieliśmy poważne sygnały sprzedaży w postaci wybicia w dół z czteromiesięcznego trójkąta symetrycznego, a także przebicia styczniowego dołka. Wymowa tych sygnałów jest na tyle niekorzystna, że zgodnie z teorią należałoby oczekiwać spadku WIG-u do 40 tys. pkt.
Z drugiej strony mamy też jednak oznaki silnego wyprzedania. Mimo że ostatnie spadki są nieporównywalnie słabsze niż styczniowa fala bessy, to wskaźniki pokazują nie mniejszą skalę pesymizmu na rynku. Oscylator stochastyczny z 15 sesji znalazł się już na poziomie tak niskim jak w połowie stycznia, a jednocześnie w marcu oraz w listopadzie ub.r. Za każdym razem tak niskie odczyty wskaźnika były zapowiedzią bardzo bliskiego odreagowania. Widać to także po zachowaniu rynku. Ostatnie cztery dni przynoszą próby odbicia, zamiast nowe dołki. To oznacza, że nie ma powtórki ze styczniowej paniki, mimo że można było mieć uzasadnione obawy przed takim scenariuszem.
Jak widać, sytuacja jest mało jednoznaczna w ujęciu krótkoterminowym. Szansa na większą korektę wzrostową jest spora. Co zrobić wobec tak mało klarownych sygnałów? Wejście na rynek pod wpływem rodzących się nadziei to zapewne rozwiązanie godne polecenia jedynie dla graczy akceptujących wysokie ryzyko, na bieżąco śledzących notowania i gotowych szybko zamknąć pozycje w razie powrotu spadków. W perspektywie średnioterminowej natomiast trend pozostaje spadkowy, a spekulacje na temat możliwego odbicia pozostają jedynie spekulacjami.
Nawet ewentualny powrót WIG-u powyżej styczniowego dołka niewiele zmieni. Będzie to jedynie sygnał osłabienia podaży, ale nie końca trendu. Na jednoznacznie pozytywne sygnały należałoby poczekać aż do momentu przebicia serii szczytów z okresu od lutego do maja (48 321-50 194 pkt). To scenariusz na tyle odległy, że trudno byłoby zakładać, że do jego realizacji dojdzie już w najbliższych tygodniach. Nowe dołki są wciąż bardziej prawdopodobne.