Wczoraj inwestorzy poznali najnowszy odczyt jednego z kluczowych wskaźników koniunktury gospodarczej w USA. Okazało się, że w skali roku produkcja przemysłowa skurczyła się o 0,1 proc. Spadek jest co prawda minimalny, ale trudno odmówić mu znaczenia. Przede wszystkim jest to potwierdzenie negatywnych tendencji w amerykańskiej gospodarce. Jeszcze w styczniu roczne tempo wzrostu produkcji sięgało 2,5 proc., tak więc spekulacje na temat szybko rozkręcającej się recesji są uzasadnione. Ostatni raz ujemne roczne tempo produkcji zanotowano w USA w połowie 2003 r. Można się co prawda pocieszać, że inne kluczowe dane - o sprzedaży detalicznej - nie wskazują jeszcze na regres w amerykańskiej gospodarce (w maju roczny wzrost sprzedaży wyniósł 2,5 proc.), ale historia dowodzi, że marne to pocieszenie. Okazuje się, że pod względem dynamiki wskaźników gospodarczych, jak i dynamiki S&P 500 (na koniec maja roczny spadek indeksu wynosił 8,5 proc.), znajdujemy się obecnie w niemal identycznej sytuacji, jak w lutym 2001 r. Wówczas roczna zmiana S&P 500 wynosiła minus 9,3 proc., zaś produkcja dopiero zaczynała spadać w ujęciu rocznym (-0,6 proc.), a sprzedaż detaliczna jeszcze rosła (2,3 proc. r/r). To dane niewiele odbiegające od obecnych. Problem w tym, że wówczas do dołków w gospodarce było jeszcze daleko - w najgorszym momencie (w listopadzie 2001 r.) roczny spadek produkcji sięgał 5,7 proc. Równie daleko było do dna bessy. Zanim S&P 500 osiągnął minimum w październiku 2002 r., musiał spaść o kolejne 40 proc.
Jak widać, istnieje ryzyko, że pogorszenie koniunktury w USA, jakie obserwujemy w ostatnich miesiącach, to jeszcze nie jest najgorsze, co może spotkać tamtejszą gospodarkę. I co gorsza, chyba nikt nie jest w stanie przewidzieć skali recesji za oceanem. Pocieszające jest to, że poprzednia bessa w USA (2000-2002) była jednym z trzech największych rynków niedźwiedzia w całej historii. Coś takiego nie zdarza się więc często.