Związki zawodowe i pracodawcy nie muszą być zaciętymi wrogami. Wiem, że w naszych realiach brzmi to śmiesznie, bo w polskiej tradycji pracodawca to krwiopijca, który nie chce dawać podwyżek, a związkowiec to podpity watażka, który na koszt biednych, nieświadomych pracowników i bezradnych pracodawców pławi się w luksusach, unikając pracy. Z poważnych graczy, którzy najczęściej kopią się po kostkach, używając takich argumentów, trzeba wymienić Solidarność i Konfederację Pracodawców Polskich. Dlaczego akurat te? Odpowiedź jest prosta - obydwie organizacje skoncentrowane są na sektorach, gdzie dominują lub dominowały firmy państwowe, jak energetyka czy służba zdrowia. Sektorach, w których napięcia sięgają zenitu w związku z prywatyzacją. Do sukcesu potrzebna jest też dobra wola drugiej strony - pracodawców i właściciela. Na razie nagania on związkom członków. Przykładem jest chociażby resort skarbu, który jak partnera traktuje tylko sformalizowane organizacje. Tak było chociażby w przypadku pracowników GPW, gdy chcieli wywalczyć darmowe akcje (bez sukcesu).

Wbrew pozorom cieszyć powinna powolna ewolucja Solidarności, która robi kolejne kroki, by stać się związkiem nowoczesnym. Oby zastąpiła swoją mniejszą, zbuntowaną i pozbawioną rozsądku siostrę - Solidarność ?80, która bardziej ośmiesza ideę związkową i wpędza w kłopoty firmy, niż uzyskuje efekty. Byłoby miło, gdyby palenie opon czy rzucanie kamieniami zastąpiły ostre, ale rzeczowe negocjacje. W wielu przypadkach bowiem pracodawcy i pracownicy szarżując, ryzykują tym samym - dochodami firmy, a więc i swoimi.