Branża finansowa w Stanach Zjednoczonych stoi wobec nie lada wyzwania. Politycy szykują bowiem najgłębszą od lat reformę systemu nadzoru i kontroli. Jeśli formułowane na forum publicznym postulaty zostaną wprowadzone w życie, interwencjonizm państwa w funkcjonowanie rynków osiągnie niespotykany dotąd w Ameryce rozmiar.
Decyzje zapadną w Departamencie Stanu, a ostateczny kształt ustawy zależeć będzie od Kongresu, jednak w pracy nad nowymi przepisami udział biorą wszystkie zainteresowane agencje nadzorcze. A jest ich bardzo wiele, z czego przynajmniej sześć ma bardzo istotne uprawnienia. Dlatego jeden z głównych postulatów administracji: powołanie będącego ponad nimi wszystkimi „superregulatora” – napotyka silny opór.
Administracja chce zapobiec powtórzeniu się sytuacji, w której banki monitorowane były przez wiele konkurencyjnych wobec siebie urzędów, a tak naprawdę żaden z tych ostatnich nie zdawał sobie sprawy z nadchodzącego kryzysu. Prawdopodobnie jeszcze w tym miesiącu odpowiedni komitet Izby Reprezentantów będzie debatować nad tym, komu powierzyć rolę wykrywacza „ryzyka systemowego”. Chodzi o identyfikowanie instytucji, zjawisk i rynków mogących stwarzać zagrożenie dla stabilności systemu finansowego.
[srodtytul]Spory między urzędnikami[/srodtytul]
Z doniesień medialnych wynika, że sekretarz skarbu Timothy Geithner widziałby w tej roli Rezerwę Federalną, która i dziś ma centralną pozycję w systemie nadzoru. Oznaczałoby to rozciągnięcie kompetencji Fedu z banków także na rynek kapitałowy, a nawet ubezpieczenia.