Rok temu mówił pan, że akcje są tanie. Skoro amerykański indeks S&P 500 zakończył ub.r. na tym samym poziomie, na jakim go zaczął, a na innych rynkach akcje potaniały, mogłoby się wydawać, że dziś są naprawdę atrakcyjnie wycenione?
O tym, że akcje na Wall Street są tanie, mówiłem w sierpniu i wrześniu ub.r. To było niedługo po tym, jak agencja Standard & Poor's obniżyła ocenę wiarygodności kredytowej USA, a w Europie doszło do eskalacji kryzysu fiskalnego. Te dwa wydarzenia sprowokowały głęboką przecenę akcji. Niemniej obniżka ratingu USA była kompletnie nieuzasadniona, o czym świadczy to, że rentowność amerykańskich obligacji po tej decyzji S&P malała, zamiast rosnąć. Kryzys na południu Europy nie ma zaś takiego znaczenia dla światowej gospodarki, jakie mu się powszechnie przypisuje. Dlatego uważałem, że akcje były po tamtej przecenie tanie.
A dzisiaj?
Od tamtego czasu ceny akcji mocno się odbiły. Jednocześnie wyraźnie spadło – do około 6–8 proc. rocznie – tempo wzrostu zysków spółek, co nie dziwi po tak radykalnej poprawie wyników, jaką obserwowaliśmy w ostatnich latach. W efekcie, wskaźnik cena do prognozowanych zysków dla spółek z S&P 500 wzrósł, z 10–11 do blisko 13. To nadal dość atrakcyjne wyceny, zwłaszcza na tle alternatywnych aktywów. Nie ma jednak powodów, aby spodziewać się takiego wzrostu notowań akcji, jaki miał miejsce między październikiem a marcem. Spodziewałbym się raczej stabilności cen akcji w USA, może nieznacznego wzrostu. Większą część tegorocznej zwyżki mamy już za sobą.
Nie ma zagrożenia, że tak jak latem ub.r., tak i w najbliższych miesiącach koniunkturze na giełdzie zaszkodzi eskalacja kryzysu w eurolandzie?