Od czasu wybicia górą z kilkumiesięcznej konsolidacji w końcówce sierpnia notowania szlachetnego metalu w szybkim tempie przebyły drogę z okolic 3500 dolarów za uncję powyżej 4100 dolarów za uncję. Stąd już niewiele brakuje do osiągnięcia 60-procentowej stopy zwrotu od początku roku. Według stratega Bank of America M. Hartnetta, do wiosny 2026 r. notowania mogą dojść do 6000 dolarów za uncję.
Będąc od lat zwolennikiem istotnej obecności złota w portfelu inwestycyjnym, przysłowiowo podpisuję się pod argumentami na jego korzyść, takimi jak trwająca szczególnie od 2022 r. fala zakupów tego metalu przez banki centralne i wzrost jego udziału w rezerwach kosztem tracących dawny status najbezpieczniejszego aktywa amerykańskich obligacji. Wystarczy popatrzeć na rezerwy choćby chińskiego banku centralnego – mimo trwających od miesięcy zakupów, złoto stanowi w nich mniej niż 8 proc., co jest wartością bardzo niską w porównaniu na przykład ze Stanami Zjednoczonymi lub głównymi krajami strefy euro (60-80 proc.). Na tym tle również podniesiony niedawno przez nasz NBP cel na poziomie 30 proc. też nie wydaje się wcale wygórowany.
W obliczu tych strukturalnych sił sprzyjających złotu z pewną trudnością przychodzi mi szukanie czynników ryzyka dla tego aktywa. A tych niestety przybywa wraz z gwałtownym przyspieszeniem hossy. Gdyby cena metalu zakończyła październik na co najmniej obecnym poziomie, miesięczny oscylator RSI wyniósłby ok. 92 pkt, czyli tyle, ile ostatnio na szczycie hossy w styczniu 1980 r.