Zwykle przy okazji nakładania kar na giełdowe firmy za nieprzestrzeganie obowiązków nałożonych wynikających z ich statusu spółek publicznych rozlegają się głosy oburzenia, iż konsekwencje przewin zarządu, za którego działania może odpowiadać co najwyżej główny udziałowiec, ponoszą wszyscy akcjonariusze, w tym także Ci drobni, bez wpływu na to co się w przedsiębiorstwie dzieje. Na pierwszy rzut oka pretensje mogą się wydać uzasadnione. Ale czy na pewno?
Inwestowanie w akcje to jednak nie gra na wyścigach, gdzie zakładamy się jedynie o kolejność na mecie, nie wchodząc w żaden związek prawny z końmi biorącymi udział w biegu. Na giełdzie nabywamy prawo własności, stając się współudziałowcami firmy i póki mamy jej papiery w portfelu powinniśmy czuć się jej właścicielami.
Tak zgadza się, zwykle jest to udział mniejszościowy, nie dający możliwości decydowania o działaniach spółki. Jednak o tych niedogodnościach tej formy organizacji działalności gospodarczej, mogliśmy dowiedzieć się dość wcześnie, choćby z bajki Jana Brzechwy (tej, z puentą o sceptycznym nastawieniu jaskółek). Jest to ryzyko, które rynek wycenia: to nie przypadek, że przejmując firmę inwestor zwykle płaci premię, czyli dodatkowe pieniądze, za uzyskanie kontroli nad nią.
Czy mniejszościowi akcjonariusze pozostają bezbronni? Oczywiście, że nie. Zawsze trzeba przyjrzeć się z kim chcemy robić interesy. Jedną ze wskazówek może być sposób , w jaki zarząd i główny akcjonariusz spółki zachowywali się w przeszłości. Nie można wyłącznie zdawać się na nadzór, bo jak uczy doświadczenie, nie tylko krajowe, prawo nie jest najskuteczniejszym narzędziem kontroli nad rynkiem finansowym. Poczucie bezpieczeństwa jakie daje, często jest złudne. Najważniejsza jest przezorność i poczucie odpowiedzialności za swoje decyzje inwestycyjne. Żaden instytucjonalny nadzór ich nie zastąpi.