Wcześniej za tego typu nieoczekiwane zdarzenie można było uznać konflikt na Ukrainie, a potem przecenę ropy naftowej. W jakimś sensie można też doliczyć do tego wyraźny wzrost wartości dolara i będące w dużym stopniu konsekwencją tego osłabienie kursów walut z rynków wschodzących. Te wszystkie zdarzenia łączy jedno – mają dość gwałtowny charakter, a jak wiadomo, wzrost zmienności notowań oznacza większe ryzyko inwestycyjne i niesie ze sobą podwyższone zagrożenie poniesieniem strat. Równocześnie trudno mieć wątpliwości, że rynki finansowe to zestaw naczyń połączonych, a więc gwałtowne zmiany na jednym z nich przekładają się na różnice w postrzeganiu zwłaszcza skorelowanych aktywów, ale także wywierają niekorzystny wpływ na ogólny klimat do inwestowania na bardziej ryzykownych rynkach (niższe wyceny w jednym sektorze przekładają się na mniejszą relatywną atrakcyjność akcji z innych branż). Trzeba przy tym przyznać, że wcześniejsze czarne łabędzie miały ograniczony wpływ na rozwój wydarzeń na rynkach akcji i obligacji (nie doprowadziły do zmiany głównych trendów). Stąd też kolejne tego typu zdarzenie podnosi ryzyko nie tylko reakcji na nie, ale też uwzględnienia w wycenach wcześniejszych wydarzeń. To zaś oznaczałoby pojawienie się w najbliższych tygodniach ruchów o zwielokrotnionej sile.
Szczególnie podatne na nie są giełdy, na których wzrost nerwowości jest coraz bardziej widoczny nie tylko z perspektywy ostatnich dni i tygodni, ale i miesięcy. Dołki zmienności wypadły mniej więcej latem 2014 r. i od tego czasu stopniowo się ona zwiększa. W przypadku naszego parkietu można wręcz już mówić o osiągnięciu poziomów charakterystycznych dla średniookresowych tendencji zniżkowych. Ich przekroczenie otwierałoby drogę do kontynuacji korekty zniżkowej, która w krótkim czasie sprowadziłaby WIG w rejon 44 tys. pkt. Można zaryzykować stwierdzenie, że przełamanie przez WIG czwartkowego minimum w rejonie 50,8 tys. pkt, skutkowałoby realizacją takiego scenariusza. Na pierwszy rzut oka nie wygląda on zachęcająco, ale jeśli przyjrzeć się temu bliżej, to widać dużo pozytywów. Upuściłby sporo powietrza z nadmuchanego balonu oczekiwań i stworzył podwaliny do trwalszego ruchu w górę, niż te, z jakimi na polskim parkiecie mieliśmy do czynienia w ostatnich dwóch latach.