„Coraz bardziej, z upływem lat i w miarę nabywania doświadczenia – jako efektu przypisywania znaczeń i interpretacji zdarzeniom – wydaje mi się, że droga życiowa i droga zawodowa to w istocie jedno i to samo zjawisko.
Robiłem i robię rzeczy przeróżne, ale to nie rozbija tej jednolitości. Powód do niepokoju? Na szczęście często wyłaniają się nowe sytuacje i poglądy, czekające na zaabsorbowanie, na uznanie ich za część własnej tożsamości. Może to dawać wrażenie nowości, inności, rewolucji czy ewolucji. Ale czy to, że coraz więcej problemów rozwiązuję we współpracy z innymi ludźmi, że bardziej cenię zespołowość, a kiedyś raczej akceptowałem ją jako konieczność, nie jest w gruncie rzeczy odnalezieniem samego siebie z okresu, kiedy chodziło się do szkoły? I grało w nogę, gdzie popadnie?”.
Takimi myślami dzieliłem się z moimi czytelnikami na LinkedIn kilka miesięcy temu.
Rzeczywistość zachęca do kontynuowania tego rodzaju refleksji. Tym razem w kierunku następującym: czy bardziej wartościowy jest indywidualizm, czy też działanie podejmowane wraz z drugim człowiekiem. Nie chodzi mi więc o zespoły w potocznym rozumieniu, o tę zespołowość, o której pisałem wcześniej. Jeśli już, to taką w elementarnej postaci: duetu. Wcale nie więcej.
Powodów do takich rozważań jest ostatnio sporo. Oto odszedł Charles Munger, dziś najczęściej określany jako „partner biznesowy Warrena Buffetta”. Czyli tak, jak się mówi o kimś, że jest znany jako „mąż swojej żony” lub „żona swojego męża”. Bo Warrena Buffetta kojarzą wszyscy, a Mungera niekoniecznie. A przecież zdaje się, że był on kimś znacznie ważniejszym niż doradcą z drugiego planu. Jest w miarę prawdopodobne, że bez Charliego sam Warren nie byłby tym, kim udało mu się zostać, i że w istocie rzeczy były dwie wyrocznie z Omaha, a nie jedna.