Trolle na warszawskim parkiecie

Gdzie te czasy, gdy wszystkie mechanizmy na warszawskiej giełdzie były proste i przejrzyste. Wzrost kursu akcji oznaczał, że wszyscy zarabiali, a spadek, że wszyscy tracili. Oczywiście reguła ta nigdy nie dotyczyła organizatora obrotu, czyli GPW, bo dla niej najważniejszy jest ruch w interesie. Jest ruch, są prowizje, czyli zarobek. Stagnacja oznacza spadek przychodów.

Aktualizacja: 24.08.2019 10:33 Publikacja: 24.08.2019 10:06

Dariusz Jarosz, prezes Martis Consulting

Dariusz Jarosz, prezes Martis Consulting

Foto: materiały prasowe

Obecnie żyjemy w czasach, gdzie słowo makler nie robi większego wrażenia, a profesja inwestora giełdowego jest de mode. Żeby błysnąć w towarzystwie, trzeba co najmniej handlować bitcoinami lub inną kryptowalutą, być onlinowym traderem chwalącym się milionowymi zyskami lub siedzieć w biznesie platform crowdfundingowych.

Obecnie wzrost cen akcji na giełdzie nie oznacza radości, a spadek – smutku. Problem lekkiego rozdwojenia jaźni pojawił się już w chwili rozpoczęcia notowań kontraktów futures na WIG20. Swego czasu warszawska giełda pokazywała koncentrację największego gracza, którego zaangażowanie sięgało czasem nawet 60 proc. wszystkich otwartych pozycji. Trudno było wtedy ocenić, czy kontrakty podążały za rynkiem akcji, czy też odwrotnie. Z myślą, że duży może więcej, można się było albo pogodzić, albo po prostu przestać inwestować w ten instrument, czując, że niewidzialna ręka rynku coraz częściej drobnych z premedytacją ogrywa.

Tylko 149 zł za rok czytania.

Zyskaj pełen dostęp do analiz, raportów i komentarzy na Parkiet.com

Felietony
Potrzeba deregulacji wraca jak bumerang
Felietony
Ulga dla kredytobiorców, niższe zyski oszczędzających
Felietony
Zmierzch zielonej „ściemy”
Felietony
Ożywianie relacji inwestorskich
Felietony
Gospodarka o obiegu zamkniętym – przewodnik inwestora
Felietony
Pomoc państw Azji Wschodniej w odbudowie Ukrainy