Świat od roku boryka się z pandemią. I niemal tak długo boryka się z problemami związanymi z logistyką i łańcuchami dostaw.
Pierwsze miesiące pandemii stały pod znakiem braku dostaw z Chin. Jako pierwsi ucierpieli producenci aut. I to nie tylko ci, którzy mieli fabryki zlokalizowane w Chinach, ale także ci, którzy kupowali tam produkowane podzespoły i części.
Przeciętne auto składa się z około 30 000 części. W samochodach Nissana ponad 800 z nich produkowanych było w prowincji Hubei. Hubei i jego stolica Wuhan (tu wykryto pierwsze zakażenia) są jednym z największych w Chinach klastrów motoryzacyjnych. Gdy pękły łańcuchy dostaw, fabryki zlokalizowane w innych krajach – np. w Korei Południowej lub Europie – jeśli nie wstrzymywały, to ograniczały produkcję. I nie było w tym nic dziwnego – praktycznie nie było wówczas producenta samochodów, który nie kupowałby czegoś w Chinach.
Posypały się też łańcuchy dostaw w przemyśle tekstylnym. Głównie z powodu kłopotów z transportem lądowym i blokadą granic. Szwalnie w Wietnamie, Kambodży czy Mjanmie, produkujące odzież takich marek jak Uniqlo, Tommy Hilfiger, Gap i Nike, nawet 60 proc. zużywanych tkanin importowały z Chin. Dostawy stanęły przez blokadę granic i obowiązkowe kwarantanny kierowców ciężarówek.
Kłopoty były też w transporcie morskim. W chińskich portach brakowało dokerów, którzy z powodu lockdownu nie mogli wrócić po Chińskim Nowym Roku do pracy. Brakowało kierowców ciężarówek, a w fabrykach ludzi odpowiedzialnych za przyjęcie dostaw do magazynów. Kontenery tkwiły więc w Chinach, a gdzie indziej zaczynało ich brakować.