Tuż przed Nowym Rokiem dostałem specjalne pismo od dostawcy energii i nie były to spóźnione świąteczne życzenia, ale wytłumaczenie, dlaczego ceny wzrosną o 30 proc. Jednocześnie największa firma paliwowa w kraju chwali się na billboardach obniżkami cen paliw na zimę. Temat inflacji zdominował ostatnio niechętną zwykle ekonomii opinię publiczną i jednocześnie stał się przedmiotem różnych inicjatyw politycznych. Temat gospodarczego interwencjonizmu nie jest nowy, ale w ciągu ostatnich dwóch lat przybrał bardzo niepokojące rozmiary.

Jest marzec 2020 r., rozprzestrzeniająca się pandemia powoduje, że na rządy na całym świecie pada blady strach i te, stojąc pod presją działania w warunkach ogromnej niepewności, z reguły wybierają dość ekstremalną ścieżkę zamknięcia gospodarki. To rodzi zrozumiałą potrzebę „zadośćuczynienia" biznesowi czy też po prostu utrzymania gospodarki przy życiu. Recesja z 2020 r. nie była klasyczną recesją wynikającą z przerostu nieadekwatnych mocy gospodarki nad popytem, ale została wywołana sztucznie (nie oceniam czy zasadnie – to kompletnie inny temat). Toteż zniesienie większości restrykcji wprost powodujących gospodarczy paraliż już w okolicach maja sprawiło, że aktywność gospodarcza po prostu wróciła. Jednak rządzący przypisali sobie na całym świecie ten fakt jako efekt swoich działań i – co gorsza – wygląda to tak, jakby sami w to wierzyli. O ile sytuacja z pierwszej połowy 2020 roku była ekstremalna i wymagała pilnych i konkretnych działań w zakresie polityki gospodarczej, i te w dużej mierze zostały podjęte, o tyle wiara we własne nadprzyrodzone zdolności zaowocowała szeregiem działań, które powoli, ale systematycznie ściągają na globalną gospodarkę katastrofę.

Akceptacja takich działań ze strony sporej części środowiska ekonomistów wzięła się poniekąd z doświadczeń kryzysu z lat 2008–2009 (w Europie do 2012 r.), kiedy to pozwolono „rozwiązać kryzys bankowy siłom rynkowym", co – jak wiemy – skończyło się piękną katastrofą. Pojawiło się wtedy niemało opinii o tym, że wolny rynek zawiódł, a gospodarką trzeba bardziej sterować. Politykom nie trzeba tego dwa razy powtarzać, szczególnie, że tym razem banki centralne wprost namawiały do zwiększania wydatków, zapewniając finansowanie. Jerome Powell, szef Fedu, jakoś dziwnie zapomniał o tym, słusznie wskazując dopiero na grudniowym posiedzeniu, że doszło do zbyt silnego pobudzenia popytu, a problemem jest strona podażowa. Efekt to inflacja i piętrzące się problemy w łańcuchach dostaw. Dla osób mojego pokolenia w Polsce fakt, że nie zawsze można kupić cokolwiek się chce, mając na to pieniądze, może nie jest jeszcze tak szokujący, ale dla społeczeństw Zachodu to nowość.

Pozornie to po prostu wygrana monetarystów i po dwóch kryzysach mamy remis. To byłoby jednak uproszczenie. Keynesizm z założenia jest teorią tylko na papierze, ponieważ rządy podejmują decyzje nie w oparciu o modele makroekonomiczne, ale o modele ekonomii politycznej (maksymalizując korzyść polityczną, a nie starając się osiągnąć służącą wzrostowi równowagę ekonomiczną). W praktyce oznacza to, że decydenci polityczni niemal zawsze wybiorą sobie z keynesizmu to, co im pasuje, czyli stymulowanie popytu (jakże to przyjemne obiecywać nowe wydatki, subwencje, ulgi). Rok 2021 był właśnie tego doskonałym przykładem. Już wiosną było jasne, że inflacja jest poważnym zagrożeniem, w przemyśle pojawiają się zakłócenia, a rynki pracy wyglądają w wielu gospodarkach bardzo dobrze. Zamiast dodatkowej stymulacji potrzebne były działa długofalowe. Ale, po pierwsze, to nie jest popularne, a po drugie, politycy w aurze sukcesu nie mogli powstrzymać się od dołożenia kolejnych cegiełek.

Teoria monetarystyczna jedynie dobrze opisała konsekwencje takich poczynań: ponieważ podaż w krótkim okresie (który okazuje się być coraz dłuższy) jest stała, wzrost ilości pieniądza musi prowadzić do inflacji. Tu dochodzimy do punktu wyjścia, czyli „radzenia sobie" z wysoką inflacją na naszym podwórku. Wydawałoby się, że po takiej lekcji ekonomii należałoby zrobić krok wstecz i pozwolić gospodarce znaleźć punkt równowagi. Nie twierdzę, że nasza „tarcza" spowoduje ekonomiczny kataklizm. Chodzi o zmianę podejścia. Polacy lepiej niż choćby Amerykanie (gdzie gospodarczy interwencjonizm postępuje chyba jeszcze szybciej) powinni wiedzieć, że gospodarka centralnie planowana nie działa. Ponieważ piszę ten felieton w sylwestra, mam dla czytelników „Parkietu" jedno życzenie na Nowy Rok: mniej interwencjonizmu.