Głównej przyczyny lepszego niż tradycyjne zachowania rynków akcji we wrześniu można zapewne szukać w równie nietypowym zachowaniu banków centralnych. Gremialnie stwierdziły one, że nakładanie na siebie ograniczeń i limitów w zbożnym dziele pomocy światowej gospodarce jest zupełnie niepotrzebne. Dodatkowo Fed ogłosił swój ruch w momencie, w którym teoretycznie nie musiał tego robić. Wszystkie dotychczasowe decyzje dotyczące kolejnych etapów tzw. quantitative easing (QE) były podejmowane w okresach silnych perturbacji rynkowych przejawiających się wyraźnym spadkiem na giełdach i pojawieniem się wyraźnie deflacyjnych nastrojów na rynku obligacji w USA. W czasie ogłaszania nowej fali dodruku pieniądza oczekiwana inflacja wyprowadzona z cen amerykańskich papierów skarbowych odnotowywała swój lokalny dołek. W pierwszej połowie września analogicznych warunków do przeprowadzenia akcji przez Fed trudno się było doszukać. Rynek akcji był po kilkumiesięcznych silnych wzrostach, a deflacja przestała spędzać inwestorom sen z powiek. Wręcz przeciwnie – w związku z gwałtowną podwyżką cen wielu produktów żywnościowych wzrosło zagrożenie inflacją (wykres 1).
Wpływ działań Fed na gospodarkę
W przypadku amerykańskiego Fedu, w przeciwieństwie do innych banków centralnych, wiemy przynajmniej, na co musimy patrzeć, starając się dostrzec pierwsze sygnały zmiany dotychczasowej polityki monetarnej. Zgodnie z deklaracjami Bena Bernanke jest to zasadnicza poprawa sytuacji na rynku pracy w Stanach Zjednoczonych. Tam natomiast, pomimo trwającego od prawie trzech lat ciągłego przyrostu zatrudnienia (szczególnie w sektorze pozarządowym), oficjalna stopa bezrobocia utrzymuje się na poziomie najwyższym od 30 lat. Jest to efekt bezprecedensowego załamania w latach 2008-2009, kiedy to liczba miejsc pracy poza rolnictwem w niespotykanym tempie spadła o prawie 9 mln. Dlatego nie powinno dziwić, że odbudowa po takim załamaniu przebiega znacznie wolniej niż zazwyczaj. Wystarczy wspomnieć, że do tej pory amerykańskiej gospodarce udało się odbudować dopiero 45 proc. utraconych w czasie ostatniej recesji miejsc pracy, podczas gdy w normalnym przypadku wzrost zatrudnienia dwukrotnie zneutralizowałby efekty kryzysu gospodarczego.
Analizując decyzje Fedu w kontekście odbudowy zatrudnienia, można zauważyć, że przekręcenie dźwigni w polityce pieniężnej następowało zazwyczaj dopiero po stworzeniu przez amerykańskie przedsiębiorstwa znacznie większej liczby miejsc pracy, niż zostało zlikwidowanych w czasie fali zwolnień. Nawet w 2004 roku ta relacja była znacznie korzystniejsza niż dziś i wynosiła 65 proc. Zakładając niezmienne tempo przyrostu zatrudnienia oraz decyzję o wzroście stóp podjętą przy przekroczeniu przez amerykańską gospodarkę 100 proc. progu odbudowy miejsc pracy otrzymujemy połowę 2015 roku jako najwcześniejszy moment zmiany obecnej polityki Fedu (co jest zgodne z deklaracjami Bena Bernanke; wykres 2).
Prowadzenie przez kolejne 2-3 lata ekspansywnej polityki monetarnej (między innymi w formie dalszego luzowania ilościowego) jest, według powszechnej opinii, nie tylko drogą do inflacji, lecz także do sztucznego napędzania hossy na rynkach akcji i surowców. Jednak to nie kolejne rundy QE stoją za trwającą od marca 2009 roku hossą na amerykańskiej giełdzie. Nie twierdzę, że nie miały żadnego znaczenia, ale pokazywana często doskonała korelacja zachowania giełd z decyzjami banku centralnego to rezultat przede wszystkim zależności od tego samego czynnika. Tym czynnikiem jest właśnie relatywnie wolna poprawa w poziomie zatrudnienia, która z jednej strony wymusza na banku centralnym druk pieniądza, a z drugiej umożliwia firmom odnotowywanie rekordowych rentowności.
To w dużej mierze dzięki niższym kosztom pracy spółki z amerykańskiej giełdy mogły w ciągu ostatniego roku wypracować zyski wyższe od uzyskanych w szczycie gospodarczego cyklu z lat 2006-2007. W związku z tym nie ma się co dziwić, że rynek akcji również znalazł się w okolicach historycznego szczytu z października 2007 roku.