Globalne rynki akcji kontynuują „zsynchronizowaną" hossę. W USA indeksy nie tylko nie dostały zadyszki po ubiegłorocznej pokaźnej zwyżce, ale co więcej, tempo wzrostu przyspieszyło. Powszechnie zaczęto mówić o tzw. „melt-up" czy też „panice zakupów".
Także rynki wschodzące nie spoczęły na laurach. Przytaczane przez nas pod koniec ubiegłego roku statystyki dotyczące czasu, jaki upłynął od ostatniej solidnej korekty, zupełnie nie przeszkodziły w kontynuacji trendu (indeks emerging markets od prawie 15 miesięcy rośnie bez 10-proc. korekty – to absolutny rekord).
Te dynamiczne zmiany na rynkach skłaniają do aktualizacji rozważań na temat poziomu wycen akcji. Wbrew pozorom temat wcale nie jest taki prosty, gdyż nie istnieje powszechna, jednolita opinia na temat tego, jak najlepiej mierzyć wyceny. A w zależności od przyjętego wskaźnika wnioski wyglądają inaczej.
Korporacje bardziej efektywne
Rynkowe „niedźwiedzie" na Wall Street (których swoją drogą jest już coraz mniej) otrzymały ostatnio ciekawy argument. Wskaźnik cena/sprzedaż (price-to-sales; pokazuje relację cen akcji do wielkości przychodów spółek) w przypadku indeksu S&P 500 wspiął się na rekordowe pułapy. Pokonał już nawet szczyty odnotowane w trakcie bańki internetowej z przełomu wieków – a przecież to właśnie wtedy akcje były najdroższe.
Trzeba jednak przyznać, że wskaźnik ten ma niestandardowy charakter. Przedsiębiorstw raczej nie wycenia się na podstawie samych tylko przychodów. Owszem, wskaźnik jest na rekordowych pułapach, ale rekordy bije również rentowność sprzedaży amerykańskich korporacji. I to już od kilku lat. Wygląda na to, że są one, przeciętnie rzecz biorąc, bardziej efektywne niż w przeszłości.