Obserwacja wykresu rodzimego WIG-u w dłuższym horyzoncie czasowym nasuwa na myśl słowa piosenki Manaamu: „z dołu do góry, z góry na dół / z ciemności w słońce, z ciszy w krzyk / Falowanie i spadanie, falowanie i spadanie (...)". Fala zniżkowa trwająca od stycznia, która w pewnym momencie pogrążyła WIG o ponad 18 proc., to nie pierwszy i z pewnością nie ostatni taki epizod. Zmienność jest trwale wpisana w zachowanie indeksu.
W szczególności nietrudno dostrzec podobieństwo obecnej fali spadkowej z poprzednimi dwiema głębszymi korektami po 2009 roku – tą zakończoną w styczniu 2016 roku oraz tą kulminującą we wrześniu 2011.
Nasza analiza pokazuje, że wszystkie te fale przebiegają według zbliżonego schematu. Jeśli wierzyć w powtórkę tej analogii, to należałoby uznać, że najgorsze jest już za nami. Od ustanowienia styczniowego szczytu minęło już ponad 190 sesji. Po takim czasie w poprzednich dwóch analizowanych przypadkach gros spadków WIG miał już za sobą. Co więcej, proste porównanie sugerowałoby, że mniej więcej teraz powinien ukształtować się lokalny dołek, z którego powinno potem wystartować silne odreagowanie. Taki krótkoterminowy scenariusz miałby sens także z innych względów. Po pierwsze, końcówka roku to często dość udany sezon dla rynków akcji. Po drugie, według szacunków brokerów listopad przyniesie największą w tym roku falę skupów akcji na Wall Street (o buy backach pisaliśmy obszernie przed tygodniem).