Inflacja, czyli to, co bankom centralnym wydawało się do niedawna przejściowym zjawiskiem, jeszcze bardziej przyśpieszyła, dając się we znaki nie tylko inwestorom, ale też konsumentom na całym świecie. Słowa inflacja i stagflacja odmieniane są przez wszystkie przypadki. Gwałtowny wzrost rentowności krótkoterminowych obligacji stał się rynkowym przejawem spadku zaufania do banków centralnych, zmuszając niektóre z nich do kapitulacji. Na rynkach akcji zapanowała hossa w hossie, podsycana nienasyconą potrzebą spekulacji i strachem przed przepuszczeniem życiowej okazji. Dziś niemal wszystko, od inflacji, przez stopy procentowe po ceny akcji i kryptowaluty ma rosnąć bez ograniczeń, „to the moon".
Szok inflacyjny
W październiku kolejne wieloletnie szczyty dynamiki wzrostu cen konsumpcyjnych odnotowano od USA (6,2 proc. najwyżej od 1990 r.) przez Niemcy (4,5 proc. najwyżej od 1993 r.) po Polskę (6,8 proc. najwyżej od 20 lat). Narracja sugerująca przejściowy charakter tak wysokiej inflacji jest co prawda wciąż podnoszona przez główne banki centralne (czy to ustami Christine Lagarde czy Jerome'a Powella), jednak konsumenci i inwestorzy zaczynają ją już postrzegać jako zaklinanie rzeczywistości. Rzeczywistości, która, jak pokazują znaczące zmiany w tegorocznych projekcjach inflacji tworzonych przez NBP (trzech w ciągu ośmiu miesięcy), zaskakuje nawet specjalistów. Tegoroczny prawie 50-proc. wzrost ceny benzyny na amerykańskich stacjach, 40-proc. wzrost cen używanych samochodów oraz niemal 15-proc. zwyżka cen domów w USA wraz z wyraźną tendencją do rozprzestrzeniania się presji inflacyjnej na wiele innych dóbr trwałego użytku spowodowały obniżenie skłonności zakupowych konsumentów w USA do poziomu nieobserwowanego nawet podczas wielkiej recesji lat 2008–2009.
Pomimo rekordów na Wall Street szybkiej poprawy sytuacji na rynku pracy i wyraźnego wzrostu wynagrodzeń, a także wysokiego poziomu depozytów, wskaźnik sentymentu liczony przez Uniwersytet Michigan dla amerykańskich konsumentów jest najniższy od dekady. Wszystko wskazuje na to, że to tegoroczny szok inflacyjny stoi za tak wyraźnym pogorszeniem nastrojów. Mógłby to być także jeden z czynników, które wpłynęły na zaskakującą wygraną republikańskiego kandydata w wyścigu o fotel gubernatora stanu Wirginia. Trudno się więc dziwić, że politycy (od Polski po USA) zaczęli w końcu dostrzegać inflacyjny problem, przez co wzmogła się presja na banki centralne. Prezydent Joe Biden, borykający się ostatnio z silnym spadkiem poparcia, zapowiedział, że zawrócenie inflacyjnego trendu wzrostowego będzie dla niego sprawą priorytetową. I powinno nią być, ponieważ przegłosowanie kolejnego pakietu wydatków, tzw. Build Back Better Act, stanęło pod znakiem zapytania właśnie ze względu na jego potencjalne proinflacyjne skutki. Dodatkową motywacją do podjęcia działań mających na celu poprawę wskaźników zaufania konsumentów (i wyborców) są przyszłoroczne wybory uzupełniające do amerykańskiego Kongresu.
Łatwiej jednak powiedzieć, niż zrobić. Dlatego inwestorzy na rynku obligacji przystąpili w ostatnich tygodniach do wyceniania scenariusza, w którym przez najbliższe pięć lat Amerykanie będą musieli radzić sobie z inflacją rzędu 3,2 proc. rocznie (najwyższa prognozowana inflacja od dwóch dekad), choć jeszcze pod koniec września miała ona tylko nieznacznie przekraczać 2,5 proc. Równolegle przez światowe rynki obligacji (od USA przez Europę, w tym Polskę, po Australię) przelała się demonstracyjna fala zwątpienia we wszechwładzę banków centralnych na tzw. krótkim końcu krzywej dochodowości (obligacje o terminie do wykupu od roku do trzech lat). W obliczu niezdecydowania władz monetarnych inwestorzy sami przystąpili do zacieśniania polityki pieniężnej. W strefie euro ta „insurekcja" została szybko spacyfikowana, ale inne banki centralne musiały się zmierzyć z większym wyzwaniem. Najbardziej spektakularnym przykładem jest Polska (ale i inne kraje naszego regionu) i kapitulacja RPP, której nie pozostało nic innego jak tylko podpisać się pod podjętą przez rynek decyzją w kwestii odpowiedniej wysokości stóp procentowych (proces podporządkowania się RPP woli rynku nie został zresztą jeszcze zakończony). Trwający niecałe dwa miesiące wzrost rentowności dwuletnich obligacji skarbowych w Polsce z 0,5 proc. do ponad 3 proc. był bezprecedensowy. Równie niecodziennym zdarzeniem była kapitulacja banku centralnego Australii, który w obliczu zmasowanego testowania przez inwestorów determinacji władz monetarnych w utrzymaniu na niskim poziomie rentowności trzyletnich obligacji skarbowych, zrezygnował z dalszego prowadzenia polityki kontroli krzywej dochodowości.
W USA inwestorzy nie zdołali zmusić Fedu do „uległości" i nieprzewidzianych wcześniej działań. Wyraźny wzrost rentowności dwu-, trzyletnich obligacji, którego nie było podczas pamiętnej paniki na długoterminowych obligacjach w pierwszych miesiącach tego roku, jednoznacznie wskazuje, że pierwszych podwyżek stóp możemy oczekiwać już w trzecim kwartale 2022 r., czyli wraz z zakończeniem programu redukcji skupu aktywów przez Fed. Tak szybkie przejście na wyższe poziomy stóp banku centralnego nie było i wciąż nie jest planem popieranym przez Jerome'a Powella i większość jego kolegów z Komitetu ds. Operacji Otwartego Rynku (odpowiednik krajowej Rady Polityki Pieniężnej). Jednak rynek wie swoje. Może się nawet okazać, że październikowa rewolta inwestorów była jedynie preludium przed właściwą próbą wymuszenia na amerykańskich władzach monetarnych odpowiedniej reakcji na wyrywającą się z ram inflację. Mieliśmy w październiku nawet moment, w którym nastąpiło najszybsze od dekady wypłaszczenie krzywej rentowności w USA. To mógł być pierwszy sygnał zapowiadający nieuchronną zmianę trendu w relacji między rentownością długo– i krótkoterminowych obligacji skarbowych. W Polsce zmiana taka nastąpiła w ciągu paru tygodni, a historycznie zwiastowała ona nadciągającą recesję albo wyraźne osłabienie wzrostu gospodarczego.