Skala tego bezprecedensowego odwrotu pokazuje zmianę nastrojów uczestników rynku, która nastąpiła po wystąpieniu Donalda Trumpa, które zostało odebrane jako jasny sygnał, że Amerykanie uważają, że po tej wymianie ciosów są z Irańczykami kwita i nie będą dążyć do natychmiastowej eskalacji. Ten epizod przypomina wydarzenia na rynku ropy z połowy września, kiedy to atak na saudyjskie instalacje naftowe wywołał podobny skok cen (wtedy do 62,9 USD za baryłkę WTI, teraz do 63,3 USD dla zamknięć), po którym jednak, gdy okazało się, że USA nie będę natychmiast reagować, cena spadła o kilkanaście procent w ponad dwa tygodnie. Oczywiście jakieś kolejne dramatyczne wydarzenia na Bliskim Wschodzie mogą szybko zmienić sytuację na rynku, ale zwykle takie „objęcie bessy" na wykresie nie wróży niczego dobrego dla ceny w najbliższym czasie.

Na krajowym podwórku zwracało uwagę wyjście rocznej dynamiki indeksu cen detalicznych na najwyższy poziom od ponad siedmiu lat w grudniu (+3,4 proc.). Nastąpiło to jeszcze przed ujawnieniem się podwyżek cen energii z początku roku. To niepokojące zjawisko, bo pojawia się w zupełnie nieoczekiwanym momencie cyklu: po dwóch latach spowolnienia gospodarczego, które rozpoczęło się w III kw. 2017. Zwykle spowolnienie z kilkukwartalnym opóźnieniem przekłada się na spadek dynamiki cen w gospodarce, który zwiększając realną wartość pieniądza i umożliwiając obniżki stóp procentowych znowu z kilkukwartalnym opóźnieniem, uruchamia następną fazę ożywienia. Tym razem nic takiego nie następuje. Można by winić rząd, sugerując, że w postaci drożyzny odbiera teraz rozdane wcześniej 500+. Ale to chyba ćwierćprawda, bo ten wzrost inflacji ma charakter regionalny – podobne zjawisko widać w Czechach, na Słowacji i na Węgrzech. Na krótką metę taki wzrost cen może być korzystny dla budżetu i zysków firm. Na dłuższą metę, redukując realną wartość nabywczą pieniądza, uruchamia – po kilku kwartałach – kolejne rundy spowolnienia gospodarczego. W obecnym cyklu to nie powinien być problem – po wystrzale na początku roku tempo inflacji pieniądza powinno zacząć spadać. Kłopoty mogą się natomiast pojawić w następnym cyklu, jeśli do tego czasu nad tempem wzrostu cen w polskiej gospodarce się nie zapanuje. Gdyby bowiem na kolejne cykliczne ożywienie w polskiej gospodarce nałożył się jakiś silny inflacyjny impuls na świecie, RPP mogłaby się poczuć zmuszona gonić odjeżdżający inflacyjny pociąg. W okresie minionych prawie 20 lat roczna zmiana CPI trzykrotnie docierała do poziomu 4,6–5 proc. i później spadała, no ale wtedy stopy RPP wzrastały do strefy 4,75–6,5 proc. wobec 1,5 proc. obecnie.