Niebawem miną cztery lata od pamiętnego krachu, jaki rozegrał się od sierpnia do września 2011 r. Przez światowe giełdy przeszła wtedy fala panicznej wyprzedaży. Wszystko odbywało się w atmosferze obaw przed rozpadem strefy euro i nawrotem dopiero co zażegnanej światowej recesji (mówiło się o „drugim dołku" w gospodarkach).
Jak zwykle bywa w takich sytuacjach, późniejsze losy większości gospodarek okazały się dużo lepsze w porównaniu z wizją „Armagedonu", ale trzeba przyznać, że po tych czterech latach tamte wydarzenia ciągle pozostają pod pewnymi względami punktem granicznym. O ile indeksy giełdowe na rynkach rozwiniętych, np. w USA czy Niemczech, wkrótce po krachu ochoczo zabrały się do odrabiania strat, po czym wkroczyły w kolejny etap hossy, o tyle tego samego nie da się powiedzieć o rynkach wschodzących.
Obejmujący tę drugą grupę indeks MSCI Emerging Markets od pamiętnego krachu tkwi nadal w uporczywej stagnacji. Kolejne próby zakończenia tego stanu rzeczy konsekwentnie kończą się niepowodzeniem, po czym indeks znów szoruje po dnie – tak jest i tym razem.
Owa stagnacja ma też wpływ na polski rynek akcji, który formalnie nadal zaliczany jest do grona wschodzących (obok 22 innych krajów, wśród których najważniejsze są: Chiny, Brazylia, Rosja i Indie; jest tam też np. Grecja, która jeszcze kilka lat temu uznawana była za państwo rozwinięte). Na wykresie pokazujemy, że w ostatnich latach zmiany rodzimego WIG-u są pewnym kompromisem między świetną kondycją rynków rozwiniętych (z USA na czele) a słabą postawą giełd w krajach rozwijających się.
Stagnacja „emerging markets" jest prostą odpowiedzią na pytanie: dlaczego nasz WIG nie może w oSstatnich latach na dobre rozwinąć skrzydeł?