Konsekwencje tego zjawiska są widoczne na niemal wszystkich rynkach. Skorzystali na nim niemal wszyscy, z wyjątkiem inwestorów na głównych giełdach europejskich.
Podwójny cios dla Europy, podwójny prezent dla Wall Street
Ostatnie dwa tygodnie nie zapiszą się najlepiej w pamięci inwestorów działających na głównych parkietach europejskich. Po ogłoszeniu decyzji EBC i deklaracji Mario Draghiego DAX po nerwowych wahaniach stracił 2,3 proc., zatrzymując się na poziomie 9500 punktów. Kolejne dni przyniosły nieudane próby powrotu powyżej 10 000 punktów. Nadzieje na jego pokonanie rozwiały się w miniony czwartek, gdy indeks we Frankfurcie nieoczekiwanie poszedł w dół o 0,9 proc., w reakcji na decyzje amerykańskiej Rezerwy Federalnej i deklaracje Janet Yellen. Można na wiele sposobów interpretować ten dwugłos banków centralnych i zastanawiać się nad motywacją ich działań, ale rynkom wystarczy na razie jedna oczywista konsekwencja. Jest nią dynamiczne umocnienie się euro wobec dolara, chwilowo przekreślające wszystkie ewentualne korzyści z wysiłków EBC zmierzających do monetarnej stymulacji. Porównanie zachowania się DAX-a i S&P500 w ostatnich dniach mówi samo za siebie. Od dnia poprzedzającego ogłoszenie decyzji EBC indeks niemieckiej giełdy wzrósł o 1,7 proc. i utknął pod ważnym poziomem 10 000 punktów, sygnalizując wyraźnie kłopoty byków z kontynuacją rozpoczętej 12 lutego fali wzrostowej. S&P500 z impetem przebił się powyżej 2000 punktów dzień po posiedzeniu EBC i w trakcie kolejnych sesji kontynuował marsz w górę, w kierunku 2050 punktów. Wall Street otrzymała więc podwójny prezent i chętnie z niego korzysta. Niewielkim pocieszeniem jest fakt, że od lutowego dołka DAX zyskał 13 proc., a S&P500 „tylko" 11,5 proc., biorąc pod uwagę dystans obu indeksów od lokalnego szczytu z listopada ubiegłego roku. Inwestorów z Frankfurtu dzieli od niego 13 proc., a graczy z Nowego Jorku 3 proc.
Zielone światło dla emerging markets
Ze spowolnienia tempa działań Fed i osłabienia amerykańskiej waluty w oczywisty sposób korzystają waluty i indeksy giełdowe rynków wschodzących. MSCI Emerging Markets tylko w minioną środę i czwartek zyskał ponad 4 proc., a od styczniowego dołka oddalił się już o prawie 20 proc. Niewiele więc brakuje do wypełnienia wymogów umownej definicji hossy. Nawet jeśli uznać ten wniosek za nadmiernie optymistyczny, z pewnością nie będzie przesadą stwierdzenie, że zagrożenie wiszące nad rynkami wschodzącymi zostało zażegnane. Wydaje się, że tylko nieoczekiwane i dramatyczne wydarzenia mogłyby skierować MSCI EM w stronę styczniowego minimum. Jednocześnie należy pamiętać, że fundamentalne czynniki ryzyka nie zniknęły i sporo czasu upłynie, zanim gospodarki wschodzące wrócą do trwałej równowagi i odzyskają dynamikę. Warto też zwrócić uwagę na spore zróżnicowanie sytuacji w ramach tej grupy państw. Z jednej strony można wyróżnić najmocniej „zainfekowane" gospodarki Rosji, Brazylii, Argentyny oraz będące źródłem rosnącego niepokoju chwiejące się coraz mocniej arabskie potęgi naftowe. Z informacji Bloomberga wynika, że deficyt budżetowy Arabii Saudyjskiej wyniósł w 2015 r. 16 proc. PKB, a w tym roku może się zmniejszyć do 11 proc. Z drugiej strony mamy znajdujące się w niezłej kondycji gospodarki części państw azjatyckich oraz znacznie mniej zagrożone kraje naszego regionu. Osobną kategorię stanowią Chiny, w przypadku których możemy mieć do czynienia zarówno z przejściowym uspokojeniem nastrojów po niedawnych decyzjach władz, jak i pojawieniem się poważniejszych turbulencji, związanych z „racjonalizacją" działalności państwowych molochów przemysłowych i rozdętej administracji. Zapowiadane redukcje zatrudnienia, mające objąć kilka milionów osób, mogą być powodem napięć społecznych o trudnych do przewidzenia konsekwencjach.
Surowcowa niepewność
Sięgająca niemal 50 proc. zwyżka notowań ropy naftowej robi wrażenie, ale jednocześnie rodzi pytania o trwałość tej tendencji. U jej podstaw leżą jak na razie naturalne po głębokiej przecenie i osiągnięciu 12-letniego minimum odreagowanie, nadzieje na porozumienie w sprawie zamrożenia wydobycia, chwilowe impulsy, wynikające z bieżących informacji o wzroście lub spadku zapasów surowca, a ostatnio wspomniane osłabienie dolara. Po pięciu tygodniach nieprzerwanych zwyżek i osiągnięciu przez notowania surowca poziomu 40 dolarów za baryłkę można oczekiwać równie naturalnej korekty. Po zapowiedzianym na najbliższy tydzień kolejnym spotkaniu przedstawicieli największych eksporterów trudno spodziewać się przełomu. Wzrost cen ropy powoduje, że wydobycie w części wyłączonych z eksploatacji złóż może znów okazać się opłacalne. Długoterminowe prognozy podaży i popytu, między innymi opublikowane ostatnio przez Energy Information Administration, zakładają osiągnięcie równowagi na rynku surowca dopiero na początku 2018 r. oraz średni poziom cen w 2016 r. sięgający niewiele ponad 34 dolarów za baryłkę i 40 dolarów w 2017 r.
Podobnie wygląda sytuacja w przypadku miedzi. Dla jednych przekroczenie 5000 dolarów za tonę jest zdecydowanie byczym sygnałem, dla innych, na przykład analityków Goldman Sachs czy przedstawicieli producentów surowca, między innymi Codelco i chińskich firm, popyt na miedź w drugiej połowie roku osłabnie, a średni poziom notowań wyniesie 4200–4300 dolarów za tonę. Produkcja w Chinach w tym roku może wzrosnąć o 4,7 proc., zużycie zwiększy się o 2,8 proc., ale import może się obniżyć z 3,7 do 3,5 mln ton. Notowania kontraktów na miedź napotykają opór w okolicach poziomu 230 centów za funt. Impulsem do jego pokonania mogłyby być informacje o działaniach stymulujących chińską gospodarkę lub sygnały przyspieszenia tempa jej wzrostu, a o nie w najbliższym czasie może być trudno.