Zjawiska polegającego na tym, że im bardziej prognozy dla danego wskaźnika różnią się od jego ostatnich trendów i wyników, tym bardziej sceptycznie do takich prognoz podchodzimy.
Ot choćby teraz, gdy sytuacja na naszych krajowych rynkach finansowych jest mocno niestabilna, intuicyjnie wydaje się, że najlepsze, co może nas w przyszłości czekać, to utrzymanie się notowań złotego na słabych poziomach. Jeśli w tych warunkach ktoś powie nam, że na koniec roku kurs EUR/PLN przykładowo będzie wynosił około 4,40, to z perspektywy bieżących poziomów rynkowych dla większości z nas taka prognoza będzie się wydawać całkiem akceptowalna. Jeśli natomiast usłyszymy, że za pół roku EUR/PLN może wylądować na poziomie 4,00, to prawdopodobnie prognozę taką będziemy traktować – delikatnie rzecz ujmując – ze sporą dozą nieufności. Jednak patrząc na wykres kursu złotego za ostatnie kilka lat można całkiem łatwo dojść do wniosku, że nie należy dyskredytować agresywnie optymistycznych oczekiwań dla polskiej waluty, nawet jeśli w danej chwili na rynku szaleją pesymiści, a wszystkie przesłanki zdają się świadczyć przeciwko pozytywnemu rozwojowi wydarzeń.
Wieloletnie doświadczenia z obecnym kryzysem pokazują bowiem, że eskalacja rynkowych zawirowań nie trwa wiecznie. Wcześniej czy później przychodzi czas odreagowania. A w czasie odreagowania inwestorzy nagle „odkrywają", że nie wszystkie kraje są takie same. Nagle okazuje się, że w Europie oprócz problematycznego Południa, można znaleźć również całkiem dobre miejscówki inwestycyjne. W takich czasach „przerw w kryzysie" złoty zwykle zaczyna mocno zyskiwać. Nic w tym dziwnego. Po pierwsze, fundamenty mamy solidne – od paru lat Polska jest jedną z najszybciej rosnących europejskich gospodarek. I nawet jeśli w nadchodzących kwartałach zobaczymy dalsze, wyraźne spowolnienie dynamiki naszego krajowego PKB, to i tak mamy duże szanse na to, że również w tym roku Polska pozostanie europejskim liderem wzrostu. Po drugie, polityka gospodarcza pozostaje pod kontrolą – relacja długu do PKB jest u nas znacznie niższa niż unijna średnia. A w ciągu najbliższych lat Polska powinna się znaleźć w elitarnej grupie krajów, w których relacja długu do PKB ulegnie zmniejszeniu. Po trzecie wreszcie, zarówno geograficznie jak i gospodarczo Polska znajduje się daleko od wszelkich epicentrów zawirowań rynkowych.
Pamiętajmy również o tym, że w obecnych czasach kilkudziesięciogroszowa zmienność kursu walutowego nie jest niczym nadzwyczajnym. A niedowiarkom polecam powrócić pamięcią na przykład do połowy grudnia 2011 r. i się zastanowić , jak abstrakcyjnie mogło zabrzmieć wówczas stwierdzenie, że za parę miesięcy za wspólną walutę płacić będziemy o dobre 40 groszy mniej? A wystarczyły bodajże dwa-trzy miesiące, by taki – na pozór mało realny – scenariusz stał się rzeczywistością.
W związku z tym – pomimo widma skurczenia się strefy euro, problemów z długiem europejskim czy też coraz wyraźniejszych oznak spowolnienia europejskiej gospodarki – nie spisujmy jeszcze na straty pozytywnych scenariuszy dla polskiej waluty. Nawet tych, które z perspektywy dzisiejszych poziomów rynkowych wydają się bardziej abstrakcyjne od płonących żyraf Salvadora Dali.