Był rok 1904, kiedy francuski finansista André Level postanowił ulokować swoje pieniądze nie, jak do tej pory, w akcjach, kruszcu czy towarach, ale w najbardziej interesujących, jego zdaniem, obrazach współczesnych malarzy. W tym celu Level założył fundusz inwestycyjny LaPeau de l?Ours, czyli Skóra Niedźwiedzia, do którego przystąpiło 12 inwestorów oraz sam inicjator przedsięwzięcia. Zebrane środki pozwoliły w ciągu następnych 10 lat na zakup ponad 100 obrazów wcale jeszcze nie tak znanych autorów, jak Picasso czy Matisse. Kiedy w 1914 roku cała kolekcja została sprzedana podczas aukcji w paryskim Hôtel Drouot, przyszedł czas na policzenie opłacalności całego przedsięwzięcia. W ciągu 10 lat uczestnicy funduszu zainwestowali 27 500 franków, cała kolekcja została zaś sprzedana za 116 500 franków, przy czym ceny najlepszych obrazów wzrosły dziesięciokrotnie od chwili ich zakupu przez fundusz. Tak narodziła się sztuka inwestowania w sztukę - art investing.
S&P vs Pollock
Co pewien czas na świecie przekraczane są kolejne bariery i granice, jeśli chodzi o kwoty, jakie płaci siź za płótna. Aktualnym rekordzistą jest meksykański multimilioner Dawid Martinez, który w listopadzie zeszłego roku zapłacił 140 milionów dolarów za obraz amerykańskiego artysty Jacksona Pollocka No. 5, 1948. Kluczowe dla rynku sztuki okazały siź rezultaty badań przeprowadzonych przez profesorów ekonomii Michaela Mosera i Jianping Mei z New York University w roku 2002. Porównali oni zyski, jakie w ciągu ostatnich 50 lat przyniosły inwestycje w dzieła sztuki, z zyskami, jakie można było w tym czasie uzyskać, lokując pieniądze w bardziej tradycyjny sposób. Okazało siź, że dzieła sztuki przyniosły nieznacznie mniejsze korzyści niż zakup akcji firm z indeksu S&P 500, natomiast nieporównywalnie wiźksze niż te uzyskane w wyniku zakupu obligacji. Co prawda, pesymiści przyrównują rynek sztuki do nadmuchanego do granic możliwości balonu i czekają na wielki krach, to jednak optymiści przyszłość widzą w różowych barwach, a to dziźki nowym inwestorom, pochodzącym nie jak do tej pory z USA i Europy Zachodniej, ale z krajów uważanych do tej pory w świecie sztuki za egzotyczne. I tak na najwiźkszych aukcjach pojawiają siź magnaci z Brazylii, Meksyku czy Korei (dla przykładu odpowiednio Bernardo Paz - huty żelaza, Eugenio Lopez - soki owocowe, C.I. Kim - handel). Nadwiślański rynek dzieł sztuki, na tle globalnego, wydaje siź peryferyjny, ze wzglźdu na uwarunkowania historyczno-kulturowe, ale też obiecujący, ponieważ nie ma wątpliwości, że i w tej dziedzinie, jak w każdej innej branży, powoli osiągniemy standardy zachodnie.
Zaczęło się od Rakowskiego
Współczesny polski rynek sztuki istnieje de facto od roku 1988, kiedy to ustawa o działalności gospodarczej wydana przez rząd Mieczysława Rakowskiego umożliwiła powstanie pierwszych domów aukcyjnych. Wcześniej dyktat cenowy sprawowała państwowa Desa, a reakcją na sztucznie zaniżone przez nią ceny było powstanie szarej strefy obrotu antykami, z udziałem czarnych charakterów znanych z przygód "Pana Samochodzika". Przełomowym wydarzeniem na rynku było jednak ujednolicenie i urealnianie kursu dolara w roku 1989. Pozwoliło to na faktyczne porównywanie cen dzieł sztuki u nas i na zachód od Odry. Marek Lengiewicz, prezes Domu Aukcyjnego Rempex, wspomina: - Dzięki temu, że uwolniono ceny, właściciele dzieł sztuki, do tej pory skrzętnie skrywanych w domowych zakamarkach, masowo zaczęli wyprzedawać swoje zbiory. Ceny możliwe do uzyskania wówczas na aukcjach wydawały się zawrotne, szczególnie dla tych kolekcjonerów, którzy ciężko przeżyli przemianę ustrojową.