W ciągu ostatnich sześciu miesięcy amerykański rynek akcji już drugi raz nawiedziło widmo bessy. Od szczytu z 19 lipca do piątku indeks S&P 500 zanurkował o 6,1 proc. To może niewiele jak na standardy rynków wschodzących, w tym naszego, ale w przypadku względnie ustabilizowanych akcji amerykańskich spółek, to jedna z najgłębszych korekt w czasie ponad czterech lat hossy. S&P 500 spadł już nawet bardziej niż na przełomie lutego i marca (wówczas zniżka wyniosła 5,9 proc.), czyli w trakcie korekty, która notabene również została wywołana przez problemy rynku nieruchomości i kredytów hipotecznych. Niewiele brakuje, by ruch w dół dorównał temu z maja i czerwca ub.r., kiedy S&P 500 stracił 7,7 proc. Jak więc widać, z długoterminowego punktu widzenia obecna korekta - choć silna - nie przekracza jeszcze rozmiarami obsunięć z poprzednich lat. Skoro wszystkie te poprzednie ruchy w dół były krótkotrwałe, to sam rachunek prawdopodobieństwa nie daje podstaw, by oczekiwać, że obecna korekta przerodzi się w długotrwałą bessę. Jak już pisaliśmy, wyceny spółek z S&P 500 są porównywalne z tymi z czasu poprzednich korekt, tak więc trudno mówić, że amerykańskie akcje są drogie i konieczna jest długotrwała przecena, by je sprowadzić do racjonalnych poziomów (co notabene jest słuszne w przypadku wielu naszych rodzimych firm). W poprzednich latach podobna jak obecnie atmosfera paniki na giełdzie była dobrą okazją do kupna akcji przez inwestorów wyznających długoterminowe podejście do inwestycji. Z kolei z punktu widzenia średnioterminowych graczy podążających za trendem na razie nie widać sygnałów do powrotu na rynek akcji. Dotychczas można jedynie mówić o szansach na odbicie, ale na razie obowiązuje trend spadkowy. Taką szansą jest choćby wsparcie w postaci szczytu z 20 lutego (1460 pkt). Tam właśnie dotarł S&P 500 w wyniku piątkowej przeceny. Inną szansą na odreagowanie jest wysoka zmienność rynku (obrazowana przez wskaźnik ATR). W poprzednich latach był to niezawodny sygnał powrotu byków.
PARKIET