Jeszcze niedawno czytałem opinie, których sens sprowadzał się do tego, że między rynkiem polskim a amerykańskim nie ma (już?) korelacji. A więc, że - mówiąc po ludzku - nie ma powodu przejmować się tym, co się tam dzieje; jeśli tam spadają ceny, nie oznacza to, że będą spadać także tutaj. Bo nasza sytuacja jest z wielu powodów zupełnie inna - lepsza. To oryginalne podejście, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę to, co całe lata wmawiali nam specjaliści. Przesiąkłem opiniami specjalistów tak bardzo, że wciąż trudno mi uwierzyć, że Ameryka jest tłem, a nie pierwszoplanowym aktorem. Nawet w środowisku słabego dolara, mocnej gospodarczo Unii i naszej do UE przynależności. Zresztą rynek w ostatnim czasie dość boleśnie weryfikuje wspomniane poglądy. Na giełdach całego świata trwa huśtawka nastrojów, u źródła której leży niepokój co do rozwoju sytuacji za oceanem. W ostatnich dniach niemal wszyscy zgodnie mówią: spadło wczoraj w Ameryce, spadnie u nas; wzrosło - wzrośnie i tu. To ostatnio najmodniejsza i najbardziej wiarygodna rekomendacja, na dodatek nie wymagająca żadnego wysiłku analitycznego. Wystarczy grać "pod Amerykę" - skuteczność w ostatnich dniach stuprocentowa. Ależ będzie niespodzianka, jeśli np. kilka dni z rzędu mechanizm zawiedzie.
Mam wrażenie, że przypomniane na wstępie opinie były wyrazem raczej zaklinania rzeczywistości niż jej prognozowania. Swoją drogą tak samo pobrzmiewały w ostatnich miesiącach komentarze tych, którzy twierdzili, że przed naszym rynkiem są wciąż świetlane perspektywy, a teza o przewartościowaniu akcji, a przynajmniej sporej ich części, jest grubo na wyrost. Czy to przypadek, że były to zwykle komentarze tych, którzy żyją z inwestowania cudzych pieniędzy na parkiecie?
Ciekawe jest jednak co innego. Zacytowane opinie nie broniłyby się w żaden sposób, gdyby nie to, że temat magicznej dawniej "zagranicy" nikogo już tak nie pociąga jak temat krajowego kapitału. Trudno się temu dziwić w czasie rekordowej aktywności krajowych inwestorów i rekordowego napływu pieniędzy do funduszy inwestycyjnych. To, co się dzieje, można więc potraktować jako mecz. Mecz polskiego kapitału z wrażymi siłami globalnego lub tylko amerykańskiego rynku. Okaże się, kto silniejszy w Warszawie. Amerykański rynek czy pieniądz krajowy. Na razie ten drugi jest krok za tym pierwszym i naśladuje ruchy przeciwnika. Ale przecież pieniądz krajowy wciąż płynie i chyba (jeszcze?) nie wypływa. W pierwszej kwarcie przy prawie remisowym wyniku nikt nie opuszcza trybun. Tym bardziej że mecz nie jest transmitowany przez kluczowe media elektroniczne, a zadyszka "naszych" zawodników nie musi nic znaczyć. Autentycznie zżera mnie ciekawość, co będzie dalej.
Czy przy okazji zweryfikowanych zostanie kilka prawd rynkowych? Trend jest twoim przyjacielem - głosi jedna z nich. Gdyby jej wierzyć, trend raz rozpoczęty nigdy by się nie zmienił albo zmieniałby się tylko po osiągnięciu absolutnie skrajnych wartości (ceny bliskie zera lub na niewyobrażalnie wysokim poziomie). Bo wszyscy graliby z nim, a nie przeciw niemu. Wiem, to dość prostackie ujęcie, ale spójrzmy na to chłodno. Trend jest przyjacielem inwestora - jeśli wiemy, jaki jest trend i tak długo, jak długo się nie zmienia - a przecież nigdy nie wiemy, czy się zmienia. Jaki trend jest teraz twoim, Czytelniku, przyjacielem?
Jedną z powszechnych prawd jest ta, która mówi, że hossa i bessa zaczynają się wtedy, gdy nikt się tego nie spodziewa. Innymi słowy, jeśli wszyscy mówią, że zaczyna się hossa lub bessa, to znaczy, że mówią, a nie, że się zaczyna. Można znaleźć liczne przykłady potwierdzające tę tezę. Teza zresztą ze swojej istoty jest prawdziwa. Bo gdyby było inaczej - gdyby koniunktura zmieniała się wyłącznie zgodnie z oczekiwaniami - rynek de facto przestałby istnieć. Od pewnego czasu nasilają się głosy o korekcie na giełdzie, a czasem - ale już raczej w odniesieniu do innych rynków - bessie. Zgodnie z ukazaną powyżej prawdą, to nic nie znaczy. Skoro takich głosów jest dużo, a inne brzmią raczej jak zaklinanie rzeczywistości niż jej prognozowanie, to inwestorom nic nie grozi.