Na świecie trwa zdradzająca objawy paniki, ucieczka od wszelkich aktywów, które mają lub są jedynie podejrzewane o to, że mogą mieć jakikolwiek związek z rynkiem ryzykownych amerykańskich instrumentów hipotecznych. Po tym jak w tarapaty popadły banki europejskie, w środę syndrom "subprime" dotarł do Japonii. Inwestorzy "zapobiegawczo" pozbywają się akcji nawet tych banków, które zaprzeczają, jakoby ich fundusze inwestycyjne były zaangażowane w ryzykowne instrumenty kredytowe (choćby francuski Societe Generale). Zastanawiać się można, na ile ta atmosfera grozy jest rzeczywiście uzasadniona pogorszeniem się perspektyw sektora finansowego na świecie. Straty funduszy hedgingowych nie będą przecież miały trwałego wpływu na wyniki banków, a poza tym nawet jednorazowo nie zaważą w istotny sposób na zyskach czołowych przedstawicieli sektora (czego dobrym przykładem jest francuski BNP Paribas - całe zaangażowanie jego funduszy hedgingowych na rynku "subprime" to jedynie jedna trzecia kwartalnego zysku banku, a przecież fundusze te nie straciły całej swej wartości). Czy firmy i osoby prywatne przestaną brać kredyty i wnosić depozyty do europejskich banków tylko dlatego, że niektóre z nich nie zdążyły na czas wycofać się z ryzykownych instrumentów za oceanem? Nic nie wskazuje na to, by poważne instytucje finansowe miały nagle stracić płynność. Oczywiście można się zastanawiać nad mniej bezpośrednim mechanizmem przeniesienia się kryzysu kredytowego w USA na światową gospodarkę poprzez wzrost kosztów pieniądza i przykręcenie kurka z pieniędzmi dla najbardziej ryzykownych klientów. W każdym razie wiele cech obecnych zawirowań na globalnych rynkach przypomina jednorazowe kryzysy z przeszłości, takie jak kryzys rosyjski i upadek funduszu hedgingowego LTCM w 1998 r. Także tamte wydarzenia robiły wrażenie na inwestorach. W końcu okazało się jednak, że negatywne oddziaływanie kryzysu ograniczyło się do paru miesięcy.

PARKIET