Każdy z nas kupił pewnie nie raz popcorn w kinie. Ile kosztował? Zdecydowanie za dużo - odpowie znakomita większość. A jednak zapłaciliśmy. Dlaczego? Odpowiedź nie jest trudna. Po prostu był dla nas dostępny w odpowiednim miejscu i czasie. Tuż przed seansem. I nie liczyło się dla nikogo z nas, że w supermarkecie produkt ten kosztuje sporo mniej lub że w domu czeka torebka kukurydzy do samodzielnego przygotowania. Nie odwiodło to pewnie od zakupu nawet wyrachowanych ekonomistów czy księgowych.
Podobną sytuację można zauważyć w przypadku usług domów maklerskich. Przynajmniej niektórych. Weźmy na przykład kupowanie akcji, chociażby Arcusa, w kończącej się właśnie ofercie pierwotnej. Podczas gdy większość brokerów żąda całkiem sporej prowizji, jeden - nie chce od nas ani złotówki. Działanie marketingowe, które ma niczym magnes działać na inwestorów? W zamiarze pewnie tak, ale w praktyce nie. Większość giełdowych graczy nie wie bowiem o gratisowej ofercie tego domu maklerskiego (m. in. przez brak kampanii reklamowej). Duża grupa nie czuje też po prostu potrzeby zmiany pośrednika. Powód? Chociażby bliskość obecnego brokera, dogodny dojazd, duży parking czy żarliwa sympatia do pani/pana makler (a). A cena? No cóż, nie tylko ona liczy się w życiu.
Polecam jednak inwestorom znalezienie chwili i przeanalizowanie stosunku tego, co dostają w ramach usługi brokerskiej, do tego, ile za nią płacą. Może warto przyjrzeć się konkurencyjnej ofercie? W przypadku akcji Arcusa chodzi przecież o kupno tych samych papierów, w tej samej cenie i o tym samym czasie.