Platforma Obywatelska tuż przed wyborami parlamentarnymi zyskała niebagatelną grupę kilkudziesięciu tysięcy zwolenników w postaci sporej części pracowników Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa i ich rodzin. Problem w tym, że ludzi tych do poparcia kandydatów PO nie przekonał program ugrupowania, ale kontrowersyjna umowa handlowa, jaką zawarły strona związkowa i partyjna.

Formalnie niby wszystko jest OK. Przyszły rząd stworzony przez PO ma sprzedać przynajmniej jedną akcję PGNiG. To będzie z prawnego punktu widzenia początkiem procesu prywatyzacji koncernu i tym samym umożliwi przekazanie załodze PGNiG akcji pracowniczych. Zadbano nawet o to, by zminimalizować ryzyko ewentualnego przejęcia przez niepożądanego inwestora 12,7-proc. pakietu strategicznej spółki. Papiery mogłoby odkupić od pracowników samo PGNiG. Koncern będzie wprawdzie na to potrzebował niemałej gotówki, ale podobne scenariusze są przecież już realizowane w przypadku innych koncernów, np. w węgierskim MOL-u czy czeskim CEZ-ie.

Dokończenie prywatyzacji to jedna z kluczowych spraw dla PO. Politycy tej partii, podpisując umowę ze związkowcami z PGNiG, nie sprzeniewierzyli się wcale swemu programowi. Przeciwnie, zyskali dla niego kolejnych zwolenników. W interesie związkowców jest zaś dbanie o interesy pracowników. Porozumienie doskonale wpisuje się więc i w ich program. A jednak ten nietypowy kontrakt handlowy budzi wątpliwości. To precedens, którego być... nie powinno. Warunkowe poparcie dla kandydatów na posłów kłóci się z moim rozumieniem demokracji.