Dwie "partie" w KGHM

Spółka KGHM przypomina republikę parlamentarną. Jest w niej zarząd, który zmienia się co kilka lat zgodnie z rytmem politycznym kraju. Gdy większość w Sejmie zdobyła lewica, wnet zarząd KGHM zmienił się i na jego czele stanął Stanisław Siewierski, mający poparcie rządu. Do jego poprzednika nie było zarzutów merytorycznych - były polityczne.Zgodnie z tą samą logiką, zmiana układu politycznego jesienią 1997 r. musiała spowodować kolejną zmianę - najpierw rady nadzorczej, później zarządu spółki. Przewodniczącego rady nadzorczej - człowieka bliskiego SLD - zastąpił człowiek "prawicy" i stało się jasne, że wkrótce zmieni się także prezes. W stosunku do poprzedniego zarzutów merytorycznych wiele nie było (choć zawsze można przecież coś znaleźć). Stanisław Siewierski został zastąpiony przez Mariana Krzemińskiego dlatego, że w Polsce rządzi koalicja AWS-UW.Jak na republikę parlamentarną przystało w KGHM istnieją dwie "partie": jedna - popierająca zarząd (a także rząd RP), druga - będąca w opozycji. Te partie to związki zawodowe - "Solidarność" i Związek Zawodowy Pracowników Przemysłu Miedziowego, należący do OPZZ. Na jego czele stoi poseł SLD Ryszard Zbrzyzny. Poprzedni prezes spółki miał poparcie związku OPZZ-owskiego, a "S" była przeciw niemu. Dlatego kilkakrotnie dochodziło do strajków, kierowanych przez ten związek.Teraz sytuacja jest lustrzanie podobna. Przeciw zarządowi jest związek Zbrzyznego, a umiarkowanie popiera go "S", której przewodniczący - Józef Czyczerski - jest teraz wpływowym politykiem, decydującym o obsadzie wielu posad w KGHM i w województwie. OPZZ-owski związek zażądał podwyżek płac i wszedł w spór zbiorowy z zarządem. "S" nie chce być gorsza, więc także naciska na podwyżki, tyle że bardziej umiarkowanie. W poprzednim rozdaniu umiarkowany był związek Zbrzyznego, a radykalna "Solidarność".W spółce tak wielkiej, o tak skomplikowanej strukturze jak KGHM powinna obowiązywać jedynie demokracja Kodeksu handlowego, zgodnie z którą rację ma właściciel większościowego pakietu. Zabawa w demokrację polityczną może zakończyć się katastrofą, tym bardziej że sytuacja spółki jest trudna.Wciąż jej głównym produktem jest miedź, której ceny, choć w ostatnich tygodniach nieco wzrosły, utrzymują się na niskim poziomie. Spółka w żaden sposób nie może ich podnieść, gdyż są one ustalane na londyńskiej giełdzie LME. Przy obecnym kursie złotego wydobycie miedzi jest na pograniczu opłacalności. Jeżeli złoty umocni się, co w drugiej połowie roku jest prawdopodobne, a ceny w Londynie nie wzrosną, wydobycie miedzi w KGHM stanie się nieopłacalne.To powinno być największym zmartwieniem zarządu spółki, a także związków zawodowych, gdyż utrata rentowności będzie groźna dla stabilności miejsc pracy. Ale oba związki przyzwyczaiły się do polityki. Działacze zajmują się mianowaniem i odwoływaniem urzędników, a nie ratowaniem firmy, z której żyją pracownicy. W dodatku oba związki walczą o "elektorat", nie ma więc mowy o zgodzie na głębszą restrukturyzację, na redukcję zatrudnienia, wstrzymanie podwyżek płac. Przeciwnie, nawet skromne zyski (w 1998 r. trzykrotnie mniejsze niż w roku poprzednim) są wysysane przez działaczy związkowych, domagających się, w imieniu swych "wyborców", wzrostu wynagrodzeń. Restrukturyzacja przebiega zbyt wolno, gdyż każda decyzja zarządu może być zakwestionowana przez związki - opozycyjne, koalicyjne lub jedne i drugie.Gdyby nie upór związków, koszty wydobycia byłyby znacznie niższe, a tym samym wyższe zyski. Dobrą koniunkturę na rynku miedzi, trwającą w poprzednich latach, można było lepiej wykorzystać dla poprawy pozycji spółki. Tymczasem koniunktura została wykorzystana na podwyżki płac i umocnienie pozycji związków zawodowych.Sytuacja KGHM byłaby inna, gdyby spółka została sprywatyzowana, a prywatny inwestor miał w niej pakiet większościowy. Wówczas przestałaby działać demokracja polityczna, a do głosu doszedłby Kodeks handlowy. Ale prywatyzacja KGHM sama w sobie jest problemem polityczm. Już każda wzmianka o niej wywołuje groźbę strajku. Załoga, w rękach której jest 15-proc. pakiet spółki, obawia się, że nowy właściciel mniej liczyłby się ze związkami zawodowymi, a bardziej z interesem firmy. Z tego też względu rząd - poprzedni i obecny - prywatyzację odwleka. Być może dojdzie do niej wówczas, gdy w bilansie spółki w miejscu oznaczającym zysk, pojawi się kolor czerwony. Doświadczenie innych firm wskazuje, że realna groźba bankructwa sprawia, iż związkowcy w szybkim trybie uczą się podstaw finansów i są skłonni przywitać nowego inwestora z otwartymi ramionami. Tyle że taka lekcja drogo wszystkich kosztuje.

Witold Gadomski

publicysta "Gazety Wyborczej"