Niecodziennie zdarza się, że główny indeks warszawskiej giełdy WIG20 zwyżkuje o 4,1 proc. Trudno się więc dziwić, że wczorajszy skok notowań największych spółek wzbudził nadzieje na trwalszą poprawę nastrojów po miesiącach regularnej bessy. Nawet abstrahując od faktu, że spora część wczorajszej zwyżki WIG20 była niczym innym, jak odrabianiem strat po sztucznym spadku w czwartek, czyli w "dniu trzech wiedźm", to pasjonowanie się zmianami indeksu na jednej tylko sesji to droga donikąd.

Zbadaliśmy, co w minionych 10 latach działo się przez kolejne 5 sesji po jednodniowym wzroście WIG20 przynajmniej o 4 proc. Okazuje się, że niemal dokładnie w połowie wszystkich przypadków (w 52 proc.) indeks wzrósł, a w drugiej połowie spadł. Podejmowanie decyzji na tej podstawie przypomina więc rzut monetą. Gdyby za każdym razem, gdy WIG20 rośnie o minimum 4 proc., kupować koszyk akcji odzwierciedlający skład indeksu i sprzedawać go po 5 sesjach, to po 10 latach stosowania takiej "strategii" portfel, zamiast przynieść upragnione zyski, skurczyłby się o 20 proc. (przy założeniu, że od każdej transakcji płacimy prowizję równą 0,4 proc.).

Wymowę tych danych statystycznych można by zbagatelizować, gdyby wczorajszy skok WIG20 przyniósł sygnały, na które czekają inwestorzy posługujący się analizą techniczną. Czy takie sygnały się pojawiły? Skoro WIG20 znajduje się 6,1 proc. poniżej lutowego szczytu, a zarazem jedynie 7,1 proc. powyżej dołka całej dotychczasowej bessy, to trudno mówić o upragnionym przez inwestorów przełomie.