Niedawny wiceminister podkreśla, że rząd unika rozwiązań wymagających
działań ustawowych i stara się szukać rozwiązań, które opierałyby się na
obowiązującym porządku prawnym. Skąd ta rezerwa? Wydaje się, że sprawa
jest dość czytelna. Wszelkie poważniejsze koncepcje związane z
normalizacją stanu finansów publicznych, które wymagają zmian ustaw, bądź
uchwalenia nowych, raczej nie są zbyt popularne, a więc mogą sprzyjać tym,
którzy będą takim zmianom przeciwni. Rząd więc nie podejmuje działań,
które stałyby się łatwym pretekstem dla obecnego prezydenta do
podkreślenia "solidarnego" podejścia do spraw państwa i wetowania
propozycji godzących w interesy jakiejś grupy społecznej. Widmo weta oraz
wymuszenia układania się z SLD, a także widmo przyszłych wyborów
prezydenckich trzyma Tuska w szachu. Faktycznie ma on ograniczoną zdolność
do podejmowania decyzji. To sprawia, że skazani jesteśmy na trwanie w
obecnym stanie, a wszelkie większe zmiany zależeć będą od wyniku wyborów
prezydenckich. Czy bierność Donalda Tuska przysporzy elektoratu? Cóż, to
już jest kwestia kalkulacji, a to nie jest miejsce na takowe.
Dla nas ważne jest to, że grozi nam markowana reforma, która wniesie
niewiele nowego i faktycznie będzie utrzymywać status quo. Wygląda na to,
że właśnie ten fakt sprawił, że Stanisław Gomułka swać zmian, jakie w drodze do osiągnięcia celów
wymuszają okoliczności polityczne. Zresztą sprawa nie dotyczy jedynie
wywodzącego się z kręgów opozycji Prezydenta, ale przecież i koalicjant
nie jest aż tak zdeterminowany do poważnych zmian. PSL stara się
przetrwać, a więc i tu mamy raczej hamulec do zmian. Zwłaszcza tych, które
musiałyby uderzyć w rolników, choć partia ta zaczyna odwoływać się już nie
tylko do elektoratu wiejskiego.
Czy rozwiązanie spokojnego przeczekania obecnej sytuacji nie jest
rozwiązaniem dobrym? W końcu, w razie wygranej Tuska w wyborach
prezydenckich (albo kogoś z obozu PO, choć na razie inne kandydatury są
zgłaszane bardzo ostrożnie) PO pozbędzie się problemu prezydenckiego weta
i będzie mogła wraz z PSL przegłosować niemal wszystko, na co będzie miała
ochotę. Niby takie podejście jest pragmatyczne, ale zwiąże się z tym kilka
problemów. Po pierwsze, stracimy czas. Czas szczególny, bo trwający
właśnie wzrost gospodarczy nie będzie trwał wiecznie, a trudno oczekiwać,
że u progu spowolnienia, albo już w trakcie jego trwania, koalicja będzie
podejmowała trudne dla społeczeństwa decyzje. Tym bardziej, że na
horyzoncie będą już kolejne wybory parlamentarne. Po drugie, wcale nie
jest powiedziane, że do zmiany na stanowisku prezydenta dojdzie. PO
zdobyła popularność na bazie odrzucenia PiS. Czy za dwa lata, czarne widmo
PiS będzie równie wielkie, by ponownie zagłosować na PO? Czy, jak
wspomniałem wcześniej, bierność PO nie okaże się jej elektoratu elementem
rozczarowującym?
Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdyż to właśnie obecne dwa lata
powinny być czasem na podejmowanie fundamentalnych decyzji w związku z
reformą finansów publicznych. I nie chodzi tu jedynie o wąsko rozumiane
zmiany podatkowe, czy zwykłe cięcia w wydatkach, ale chodzi o podjęcie
decyzji w szerszym spektrum. Tu przytoczyć można propozycje Jankowiaka,
które w największym skrócie sprowadzają się do wykorzystania biernych, acz
kosztownych w utrzymaniu rezerw, jakim są osoby w wieku produkcyjnym,
którzy albo nie pracują, albo są aktywni w szarej strefie. Dość
powiedzieć, że w Polsce jedynie połowa osób w wieku produkcyjnym jest
aktywna zawodowo, gdy w Europie odsetek ten grubo przekracza 60 proc.
Zatem należy dążyć do uaktywnienia przynajmniej tych 10 proc. Dzięki temu
zwiększą się wpływy do budżetu, a zmniejszą wydatki na cele socjalne.
Sytuacja finansów publicznych poprawi się skutkiem zdynamizowania rynku
pracy. Na razie jest on patologiczny, bo przy tak wielkiej rezerwie siły
roboczej, mamy do czynienia z przewagą popytu na pracę i związaną z nią
zwyżką ceny za tą pracę. Zwyżką dynamiczną, która w tej chwili jest jednym
z głównych czynników wzrostu stóp procentowych w Polsce.
Jakich decyzji oczekuje się od rządzących w najbliższym czasie? Będę się
posiłkował listą zaprezentowaną przez Jankowiaka:
"- zamknięcie możliwości wczesnego odpływu ludzi w wieku produkcyjnym z
rynku pracy (a tak naprawdę chodzi tu o trzy grupy zawodowe: nauczycieli,
kolejarzy i górników);
- umożliwienie wcześniejszego niż dotąd wejścia na ten rynek ludziom
młodym;
- wydłużenie okresu pracy w cyklu życiowym, połączone z wyrównaniem wieku
emerytalnego kobiet i mężczyzn;
- zapewnienie warunków dla powrotu na rynek pracy ludzi zdolnych do jej
podjęcia, w tym czasowych emigrantów, którzy podnieśli za granicą swoje
kwalifikacje zawodowe;
- zapewnienie odczuwalnych preferencji dla dochodów z pracy ponad dochody
z innych źródeł, w tym też transferów (również przy użyciu systemu
podatkowemacniających procykliczny charakter polityki fiskalnej; następnie środki
te mogłyby (w części określonej wymogami poprawy pozycji fiskalnej) zostać
skierowane na inwestycje;
- niedopuszczenie do procyklicznego charakteru polityki fiskalnej, co
oznacza twarde respektowanie reguły wydatkowej."
Jak widać, nie są to propozycje, które zbudzą aplauz większości
społeczeństwa, bo wymuszają na nim większą aktywność. Jak wiadomo, Polak
zdolny jest do większej aktywności, gdy jest poza granicami kraju, ale w
Polsce szuka raczej bezpieczeństwa, a nie wyzwań. Nie ma tu nawet kropli
ironii. Tak po prostu jest i ten fakt trzeba brać pod uwagę. To sprawia,
że powyższa lista będzie trudna do zrealizowania. Część zawartych w niej
postulatów mieści się wprawdzie w programie konwergencji, co jest
pocieszające, ale wcale nie gwarantuje, że zostaną one zrealizowane.
Program można zmieniać co pół roku, a więc coś, co teraz się w nim
znajduje, może wkrótce zniknąć.
Wyłaniający się z powyższego tekstu obraz jest raczej przygnębiający.
Podporządkowanie podejmowanych decyzji cyklowi politycznemu rodzi
niebezpieczeństwo, że wiele niezbędnych posunięć nie zostanie wdrożonych.
Oczywiście nie będzie tak, że ze strony rządu i koalicji będzie cicho.
Można spodziewać się różnych wysiłków, które jednak nie będą dotyczyły
bolesnego meritum. Jak już wiemy na razie aktywność rządu ma się skupić na
uzdrowieniu służby zdrowia. Niezależnie jak zabawnie to brzmi i jak
poważny jest to problem, to ma on jedną niezaprzeczalną zaletę. Reforma
służby zdrowia jest płaszczyzną, na której PO raczej nie straci. Może nie
zyska, ale tu punkty zbiera się już za same wysiłki, bo cel jest zawsze
ten sam - poprawa jakości, czyli by było lepiej pacjentom. Dla bardziej
liberalnych wyborców proponowane jest odnowienie walki o podatek liniowy.
Już mamy tego pierwsze sygnały. Poseł Chlebowski (w swoim imieniu, ale jak
sugeruje, za akceptacją premiera) jest zdania, że podatek liniowy można
prowadzić już w roku 2009. Ma to rozbudzić nadzieję wyborców, choć wynik
tej walki już z góry jest przesądzony. Prezydent ewentualną ustawę o
podatku liniowym będzie wetował, ale lewica nie pomoże tego weta odrzucić.
No, ale zawsze można o czymś pogadać. Tym bardziej, że praktycznie liniowy
podatek wejdzie faktycznie już w 2009 roku. Jak się szacuje, 99 proc.
podatników będzie płacić 18 proc. PIT. Jedynie ok. 1 proc. ma płacić wg
stali 32 proc. Sądząc po wynikach sondaży, taki układ jest dla Polaków
optymalny. Nie należy oczekiwać, by dla tego jednego procenta ktoś
próbował ryzykować utratę znacznie większego elektoratu.
Kamil Jaros