Materializujący się kryzys kredytowy w gospodarce amerykańskiej i aktywna polityka Rezerwy Federalnej prowadzona pod hasłem minimalizacji ryzyka głębokiej recesji stały się ostatnio przedmiotem dyskusji również na łamach naszej krajowej prasy ekonomicznej. Lektura wielu felietonów, artykułów oraz analiz (choć te ostatnie pojawiały się zdecydowanie rzadziej) skłoniła mnie do rekapitulacji. Nie tyle samej sytuacji w gospodarce amerykańskiej (czemu poświęcam się raczej w przygotowywanych regularnie raportach, sporządzanych na potrzeby mojej rodzimej instytucji finansowej oraz jej klientów), co poziomu, a nawet bardziej sposobu, prowadzenia dyskusji.

Abstrahując od oczywistego dla osoby śledzącej analizy nowojorskich czy londyńskich banków faktu, że wielu uczestników dyskusji nie zadało sobie trudu samodzielnej analizy wydarzeń i sięgnięcia do danych źródłowych, nie mówiąc już o choćby pośrednim uczestnictwie w wydarzeniach za oceanem, uderzające dla mnie było zogniskowanie dyskusji na osobie szefa Fedu, Bena S. Bernanke. W (jak mi się wydaje) jednostronnej polemice pojawiły się dość śmiałe próby oceny oraz nawet otwarta krytyka prezesa Fedu. Kilka cytatów: "Ben Bernanke będzie (jest?) grabarzem neoliberalizmu", "Ben Bernanke w roli dyżurnego optymisty", "Ben Bernanke lekceważy inflację", "Czy zaaplikowanie leków uśmierzających ból nie uzdrowi ciężko chorego pacjenta?"... itd. Stwierdzenia te mogłyby świadczyć o kompletnym dyletanctwie tego, bądź co bądź, wybitnego ekonomisty. Pytaniem otwartym pozostaje, ilu uczestników dyskusji pamiętało (a nawet wiedziało) o naukowych osiągnięciach szefa Fedu z zakresu makroekonomii i polityki monetarnej oraz o, jak mi się wydaje, dość szczęśliwym zbiegu okoliczności. Chodzi o to, że Ben Bernanke jest autorem wnikliwej analizy przyczyn wielkiej depresji (patrz: "Nonmonetary effects of the financial crisis in the propagation of the Great Depression" z 1983 roku i poczytnych "Essays on the Great Depression" opublikowanych w 2005 roku). Jego kompetencje podsumować można krótko amerykańskim stwierdzeniem "the right man for the job".

W obronie dyskutantów można powiedzieć jedynie, że wzięli przykład z gorącej debaty, jaka rozegrała się w USA na temat spuścizny prezesa Alana Greenspana i drogi, jaką powinien obrać nowy prezes Fedu (słynne "Greenspan put" i "Bernanke put"). Dostrzegam tu jednak dość istotną różnicę w "kalibrze" samych dyskutantów. Dyskusja w USA objęła bowiem poza praktykami rynkowymi także znaczną część środowiska akademickiego. Najbardziej aktywni jej uczestnicy mogli się pochwalić, podobnie zresztą jak prezes Fedu, kilkustronicowymi spisami publikacji z Listy Filadelfijskiej. Giganci ekonomii, a teraz praktycy i stratedzy rynkowi tacy jak Stephen Cecchetti, Nouriel Rubini, Paul Krugman przerzucali się wnioskami, cytując wyniki swoich (powtarzam: swoich) prac z zakresu teorii ekonomii. Wnioski z powyższego są moim zdaniem dwojakie. Po pierwsze, konieczna jest odrobina pokory i więcej wysiłku wkładanego w analizy. Po drugie, ciągle uważam, że komentatorzy (a zwłaszcza polskie środowisko naukowe) poświęcają zbyt mało uwagi ocenie polskiej polityki monetarnej. Podkreślam, że nie chodzi tu o "zgadywanie" terminu kolejnej podwyżki stóp procentowych i powielanie ciągle tych samych argumentów za i przeciw zacieśnieniu monetarnemu (uwielbiam wyliczanki typu, kto w tym miesiącu stał się bardziej "gołębi", a kto "zjastrzębiał"). Ciągle nie widzę prac banku centralnego (wspartych odpowiednio rygorystycznymi modelami ekonomicznymi), które pomogłyby zrozumieć specyfikę polityki monetarnej w okresie poprzedzającym wejście do strefy euro (podpowiem: kwestia antycypowanego zrównania stóp procentowych w przyszłości). Kontynuując rozpoczęty koncert życzeń oczekiwałbym także bardziej wnikliwych badań nad zmianami samego mechanizmu transmisji monetarnej.

Ekonomista, BRE Bank