Jeszcze miesiąc temu dominowało przekonanie, że kombinacja różnych czynników (oczekiwana reforma podatkowa w USA, podwyżki stóp procentowych w USA, drożejące surowce, ożywienie na świecie), ochrzczona jako „reflacja" (ang. reflation), musi nieuchronnie doprowadzić do skokowego wzrostu rentowności obligacji. Alarmowaliśmy wtedy, że pod wpływem tych przekonań pozycje spekulacyjne na rynku kontraktów na amerykańskie papiery 10-letnie osiągnęły niemal rekordowe rozmiary (pozycje te stanowiły zakład na wzrost rentowności, czyli spadek cen obligacji). Rzeczywistość okazała się jednak skrajnie odmienna od oczekiwań. Rentowność 10-latek, która w marcu ocierała się o wielomiesięczne maksima (ponad 2,6 proc.), ostatnio zjechała do poziomów najniższych od pięciu miesięcy (poniżej 2,2 proc.). Osłabły czynniki, które miały napędzać „reflację". Reforma podatkowa w USA odsuwa się w czasie, inwestorzy zaczynają powątpiewać w szybkie podwyżki stóp (według Bloomberga szacowane przez rynek prawdopodobieństwo podwyżki w czerwcu zmalało nagle z 66 proc. do 47 proc.), a ryzyko geopolityczne (Syria, Korea Płn., wybory w Europie) sprawia, że niektórzy znów zaczynają cieplej patrzeć na obligacje.
Warto zwrócić uwagę, że spadkom rentowności towarzyszyła korekta na rynkach akcji (w USA i u nas dość płytka), tak więc od obligacji może zależeć więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.