Dwa dni trwało odbicie na warszawskiej giełdzie po spadkach z ubiegłego tygodnia. Było ono spektakularne, szczególnie we wtorek, kiedy to WIG20 zyskał 4,5 proc., ale i tak tylko w niewielkim stopniu udało się odrobić poniesione wcześniej straty. Jakby tego było mało dobra passa byków została przerwana. W środę znowu przypomniała o sobie podaż.
Już sam początek dnia wskazywał, że realizowany może być scenariusz spadkowy. WIG20 w pierwszych minutach handlu tracił nieco ponad 1 proc. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że mogło być gorzej, bo i otoczenie nie sprzyjało. Mocne spadki dzień wcześniej zanotowały amerykańskie indeksy, którym nie pomogło nawet to, że Rezerwa Federalna obniżyła stopy procentowe o 50 pkt.
Informacją dnia było oczywiście potwierdzenie pierwszego przypadku koronawirusa w Polsce. Można jednak powiedzieć, że inwestorzy nie ulegli panice. Najlepiej świadczy o tym fakt, że już po godzinie od rozpoczęcia handlu indeks największych spółek znalazł się blisko poziomu zamknięcia z wtorku. I ten "sukces" można uznać za połowiczny, gdyż na innych europejskich rynkach przeważał jednak kolor zielony.
Z perspektywy czasu niewielką przecenę można było brać w ciemno. Co prawda przez kilka kolejnych godzin byliśmy świadkami przeciągania liny między popytem, a podażą, jednak im bliżej końca sesji tym atmosfera na warszawskim parkiecie robiła się coraz gęstsza. Niedźwiedzie zaczęły bowiem zdobywać coraz większą przewagę.
Nie pomogło nawet to, że od wzrostów dzień zaczęli inwestorzy na Wall Street. Nasz rynek żył własnym życie i Warszawa tym razem została daleko w tyle. Jakby tego było mało byliśmy najsłabszym rynkiem w Europie. Można więc powiedzieć, że role się odwróciły. We wtorek to bowiem WIG20 brylował na tle innych indeksów.