Do tego dochodzi tworzenie w ostatnim czasie obrazu podatkowej opresyjności państwa za pomocą przekazu w mediach, które starają się przekonać, jak „zbrodniczy" może być urzędniczy aparat wymiaru sprawiedliwości i podatków. Tymczasem jest on raczej nieprzygotowany i musi mierzyć się z tą samą niedoskonałością przepisów, z którą mierzą się podatnicy. Jeśli całość opakujemy we wszechogarniające kraj malkontenctwo, z którego nie wynika nic konstruktywnego ponadto, że w kraju nad Wisłą panuje potocznie definiowane „złodziejstwo", uzyskamy obraz, który budzi przerażenie.
Niekończąca się historia
W naszym kraju od początku lat 90. trwa permanentna reforma podatkowa. Rewolucyjne zmiany wprowadzane przez pierwsze demokratyczne rządy nie mogły ominąć systemu fiskalnego, który w okresie realnego socjalizmu albo nie rzucał się w oczy (kwot podatku nie widzieliśmy ani na dokumentach handlowych, ani na paskach z zakładu pracy), albo był wykorzystywany do celów politycznych (doraźnie i raczej indywidualnie). Tymczasem w nowej Polsce edukacja podatkowa odbywała się na żywca, w trakcie wprowadzania trzech wielkich reform podatkowych, które zrewolucjonizowały opodatkowanie dużych i małych podmiotów gospodarczych, dochodów osobistych i konsumpcji, czyli towarów i usług znajdujących się w obrocie. Reformy nie dotknęły w takim stopniu innych danin publicznych, w tym podatków lokalnych, czego koronnym dowodem jest istnienie w Polsce np. podatku od psów, którego pobór jest prawdopodobnie dużo droższy niż wymierne korzyści.
Permanentna reforma systemu podatkowego jest związana po części z czynnikami zewnętrznymi (Polska dostosowuje swoje regulacje do przepisów UE, ale i stara się uczestniczyć w międzynarodowych działaniach „uszczelniających" przed wyciekiem danin publicznych do rajów podatkowych), jednak w zdecydowanym stopniu wynika z niedoskonałości legislacyjnych, które „ulepszały" system od lat. Przykładem niech będzie tu ustawa o podatku dochodowym od osób fizycznych mająca ponad 20 lat i nowelizowana kilkadziesiąt razy – dziś powinna być napisana od nowa, w całkowitym oderwaniu od obecnej, niestrawnej nawet dla specjalistów formuły.
Można by wiele napisać o samym procesie legislacyjnym, jednak oczywiste jest, że głównymi winowajcami, którzy odpowiadają za słabą jakość przepisów, są wyżsi urzędnicy Ministerstwa Finansów, ponieważ to właśnie tam powstają projekty ustaw trafiających do Sejmu. Podatki to specyficzna dziedzina prawa, więc trudno, aby skomplikowane przepisy tworzyli sami posłowie. Oni co najwyżej mają „świetne" pomysły, które zanim zmaterializują się w konkretną normę prawną, muszą być przetrawione przez ten sam aparat urzędniczy. Najgorzej jest wtedy, gdy przepisy zmienia się zbyt szybko. Wtedy trawienie bardziej przypomina legislacyjną biegunkę (aby zdążyć z wprowadzeniem zmian do końca listopada), która często kończy się w Trybunale Konstytucyjnym.
Niska jakość przepisów podatkowych zbiega się w Polsce z kilkoma zjawiskami, które – być może równe powszechne w innych krajach – przy niskiej kulturze prawnej obywateli dają o sobie znać w formie kilku patologii dotyczących całego systemu. Pierwszym zjawiskiem jest oczywiście istnienie szarej strefy podatkowej. Obejmuje ona zarówno działalność gospodarczą, jak i rynek pracy i nie podlega chyba żadnej dyskusji, że jej istnienie wynika w niewielkim stopniu z jakości przepisów, a głównie z tego, że szybka nauka kapitalizmu w Polsce, po 50 latach socjalizmu i obumarciu szczątków tradycji z okresu międzywojennego, nigdy nie szła w parze z edukacją społeczeństwa. Polacy uważają zresztą, zupełnie jak 30 czy 40 lat temu, że państwo zbiera podatki, aby opłacać głównie „swoich", a nie po to, aby zabezpieczać potrzeby budżetu, z którego pełnymi garściami czerpie cała rzesza obywateli.