Polscy bankierzy to jednak szczęściarze

Krajowe banki komercyjne, także dzięki prywatyzacji i zagranicznemu wsparciu know-how, stały się z biegiem lat nowoczesnymi maszynkami do robienia pieniędzy, które błyskawicznie przyswajały sobie technologiczne nowości

Publikacja: 17.06.2019 06:27

Polscy bankierzy to jednak szczęściarze

Foto: materiały prasowe

Gdyby ktoś na początku polskiej transformacji powiedział, że za dwie–trzy dekady największe polskie banki mogą być warte więcej niż światowi liderzy w branży, zaproponowano by mu co najmniej terapię w mniej lub bardziej zamkniętym ośrodku. Tymczasem tak się stało, choć trzeba uczciwie przyznać, że w tym wszystkim krajowi bankierzy mieli jednak dużo szczęścia.

W ostatnich dniach PKO BP wyprzedził pod względem wartości rynkowej Deutsche Bank, którego marka i renoma przez lata była symbolem potęgi niemieckiej gospodarki. Przedsmak bankowego „cudu" mieliśmy już dekadę temu, gdy legendarna amerykańska Citigroup spadła poniżej wartości Pekao. Takie wydarzenia mogą sprawiać, że pęczniejemy z dumy, kiedy myślimy o polskich bankach, dokonaniach ich menedżerów, polityce NBP czy RPP. Sęk w tym, że sektor bankowy w Polsce miał bardzo dużo szczęścia w okresie transformacji i bez tego wspomniane miłe wydarzenia nie byłyby możliwe.

Krajowe banki komercyjne, także dzięki prywatyzacji i zagranicznemu wsparciu know-how, stały się z biegiem lat nowoczesnymi maszynkami do robienia pieniędzy, które błyskawicznie przyswajały sobie technologiczne nowości. Społeczeństwo dzięki nieprzerwanemu wzrostowi gospodarczemu bogaciło się, a nadwyżki finansowe lokowane były przede wszystkim w bankach, które w ten sposób gromadziły potężną bazę depozytów, aby przekuć je w kredyty. Ktoś powie: „No dobrze, ale gdzie tu u licha jest to szczęście?". Ano jest. I to duże.

Wróćmy do kryzysu finansowego 2008 r. Spowodowany został głównie zaangażowaniem banków w toksyczne instrumenty finansowe w postaci poszatkowanych kredytów hipotecznych opakowanych w błyszczącą folię z ratingiem A. Produkcja tych instrumentów szła pełną parą w Ameryce, gdzie był boom nieruchomościowy i kredyty hipoteczne dostawał każdy chętny, nawet jeśli był NINJA (no income, no job, no assets). Napakowane po sufit takimi obligacjami hipotecznymi amerykańskie banki padały jak muchy, czego symbolem była katastrofa Lehman Brothers. Kto przetrwał, dramatycznie stracił na wartości, jak właśnie Citigroup. Gdyby to było wówczas jedynie zmartwienie banków amerykańskich, to europejski sektor bankowy wyszedłby z tego suchą nogą. Tak się jednak nie stało, bo europejscy giganci zapragnęli już wiele lat wcześniej zostać graczami globalnymi, więc także mocno dostali po kieszeniach w Ameryce. Efektem tego była nacjonalizacja wielu renomowanych banków, które w przeciwnym razie musiałyby się zmierzyć z upadłością, bo prywatny kapitał nie przejawiał ochoty dosypania pieniędzy.

I tu dochodzimy do „szczęścia" polskich banków. Otóż jako kraj świeżo przyjęty do Unii Europejskiej byliśmy wówczas traktowani na rynkach finansowych jako drugorzędne, jeśli nie trzeciorzędne, miejsce do robienia interesów. Mieliśmy coś, co można nazwać „rentą zacofania". I na tym zyskaliśmy. Sprzedawcy toksycznych instrumentów finansowych nie zdążyli ubrać w nie polskich bankierów ani ich klientów (poza kilkunastoma milionami dolarów). Jednak z rozmów z osobami z branży wynika, że byliśmy o krok od zalania naszego rynku toksycznymi aktywami, bo krótko przed upadkiem Lehmana pojawili się u nas ich sprzedawcy. Idę o zakład, że gdyby Lehman upadł nie 15 września 2008 r., lecz rok albo – nie daj Boże – dwa lata później, polski sektor bankowy i jego klienci zostaliby zainfekowani amerykańską zarazą. I nie wierzę, że zadziałałyby jakieś bezpieczniki albo nadzór finansowy, bo w pogoni za zyskami bankierzy wdepnęliby w to tak samo jak w masowo udzielane kredyty frankowe. Tu również przedłużenie boomu o rok–dwa mogło się skończyć dla całej branży katastrofą (choć i tak sprawa niezałatwionych frankowiczów wciąż jest potężnym problemem). W efekcie księgi polskich banków były pod względem toksycznych aktywów z importu czyste jak łza. Zaczęły świetnie zdawać stress testy i pod względem kondycji mogły być wzorem dla amerykańskich czy niemieckich konkurentów.

To dlatego Pekao w tym momencie historii stanął wyżej na podium niż Citigroup pod względem wartości rynkowej. Na tym „szczęście" naszych bankierów się nie skończyło. Bo ominęły ich skutki także kolejnego potężnego kryzysu – w strefie euro. Największe banki europejskie nie dość, że poturbowane przez kryzys w USA, to musiały się zmierzyć z nowym zagrożeniem. Dość powiedzieć, że w 2010 r. zaangażowanie banków francuskich w inwestycje w Grecji sięgało 70 mld USD, a niemieckich – ponad 40 mld USD. Ile miliardów miały „umoczone" tam banki polskie? Prawdopodobnie blisko zero, bo nikt nie był zmuszony się tym pochwalić. Czyli po raz kolejny wygraliśmy na „rencie zacofania", bo krajowe banki trzymały się daleko od międzynarodowych operacji finansowych w strefie euro.

W ten sposób, wykonując głównie bankową pracę organiczną na lokalnym poletku, przyjmując depozyty i udzielając kredytów, trochę niepostrzeżenie dla wielkiej europejskiej i światowej konkurencji urosły w siłę, której jedną z miar jest wartość rynkowa, i to dodajmy na warszawskiej giełdzie, którą wieloletnia hossa ominęła szerokim łukiem. W ten sposób, po trzech dekadach transformacji, tuż po święcie wolności 4 czerwca, otrzymaliśmy niecodzienny prezent: PKO BP = Deutsche Bank. Oczywiście nie oznacza to, że obydwa banki mają ten sam potencjał, ale skłania do refleksji na temat losów polskiej bankowości i szczęścia, które sprzyja także całej naszej transformacji po 1989 r. A ostatnie potknięcia pojedynczych banków tylko potwierdzają tę regułę.

Otwarte pytanie pozostaje: „Co dalej"? Nie dopadła nas zaraza hipoteczna z Ameryki ani grecka gorączka ze strefy euro. Co nie znaczy, że wszystko jest w porządku. Obecnie nasz sektor bankowy cierpi na chorobę na miarę naszych możliwości, czyli nadpłynność, bo bankierzy nie za bardzo wiedzą, jak przekuć depozyty w kredyty (choroba jest warta ponad 100 mld zł). O ile zagraniczni szefowie banków są szczęśliwi, jeśli wskaźnik wypłacalności mają na poziomie 8–10 proc., o tyle u nas mocne kilkanaście procent nikogo nie dziwi. Jednym słowem, mamy urodzaj depozytów. Ta sytuacja przypomina obraz „Klęska urodzaju" Edwarda Dwurnika w Muzeum Narodowym w Krakowie, który polecam ku refleksji władzom banków. Tyle że na dłuższą metę takie ubankowienie gospodarki z niepracującymi depozytami jest szkodliwe. W dużej mierze wynika to z tego, że prywatne firmy nie chcą brać kredytów, a stopa ich inwestycji kuleje. Z drugiej strony próba agresywnego udzielania kredytów firmom może się skończyć tak samo jak z agresywnymi kredytami frankowymi. Na koniec dnia oznacza to kłopoty dla banków, o czym ostatnio przekonały się te kredytujące dystrybutora prasy oraz producenta wędlin. Zatem po wyjściu obronną ręką z dwóch globalnych kryzysów – przy dużym szczęściu – krajowe banki muszą się zmierzyć z rozładowaniem kryzysu nadpłynności, aby w pogoni za wynikami nie popsuły sobie portfeli kredytowych.

Tomasz Prusek prezes zarządu, Fundacja Przyjazny Kraj

Felietony
LSME – duże wyzwanie dla małych spółek
Felietony
Złoty wciąż ma potencjał do aprecjacji, ale w wolniejszym tempie
Felietony
Jak wspominam debiut WIG20
Felietony
Wszystko jest po coś i ma znaczenie
Materiał Promocyjny
Nowy samochód do 100 tys. zł – przegląd ofert dilerów
Felietony
Znieczulica regulacyjna
Felietony
DORA – kluczowe wyzwania w zakresie odporności cyfrowej instytucji finansowych