Bieżący rok na rynkach finansowych zaczął się tak intensywnie, że niemal można zapomnieć, iż w zbliżającej się jesieni może dojść do zmiany w Białym Domu. Wachlarz kandydatów opozycji mierzących w nominację jest niezwykle szeroki i w pewnym momencie ta walka zacznie przykuwać uwagę inwestorów.

Relacja Donalda Trumpa z rynkami jest słodko-gorzka i taka była już na etapie kampanii wyborczej. Warto przypomnieć, że rynki niemal panicznie zareagowały na jego wybór w obawie przed nieobliczalną polityką zagraniczną i związanymi z nią zawirowaniami w globalnym handlu. Te obawy okazały się w dużej mierze słuszne, a do listy zastrzeżeń, tylko tych natury ekonomicznej, należy dodać naruszanie niezależności banku centralnego i znaczące pogorszenie sytuacji w finansach publicznych (w 2019 roku deficyt federalny był najwyższy od siedmiu lat pomimo sprzyjającej koniunktury). Jednocześnie jednak od wyboru Trumpa na Wall Street mamy niemal nieustanną hossę na rynku akcji i prezydent bardzo wydatnie w tym pomógł. Zgodnie z obietnicą bardzo mocno obniżył opodatkowanie zysków spółek, co po pierwsze automatycznie zwiększyło ich wyceny, a po drugie zapewniło im dodatkowe środki, które często przeznaczane są na skup akcji własnych, co winduje owe wyceny jeszcze bardziej. Niestety, pieniędzy na hojne cięcia podatków dla obywateli już nie starczyło i być może z tego powodu do jesieni ubiegłego roku sondaże widziały porażkę Trumpa z hipotetycznym kandydatem demokratów. Mimo wszystko druga kadencja Trumpa niesie pewne ryzyko dla rynków. W moim przekonaniu większość działań prezydenta z ostatnich miesięcy jest podporządkowana reelekcji i przede wszystkim zaliczyłbym w ten poczet porozumienie z Chinami, które traktuję jako taktyczne zawieszenie broni. Po ewentualnej reelekcji Trumpowi już nie musi tak bardzo zależeć na koniunkturze rynkowej, a nawet gospodarczej i jego narracja w kwestiach handlowych znów może się istotnie zmienić. Dla rynków jednak prezydent jest tym znanym, dodatkowo istnieje znikome ryzyko, że podniesie obniżone przez siebie podatki, czy uderzy w Wall Street nowymi regulacjami.

Tymczasem kandydaci demokratów mają w tej materii bardzo różne opinie, a realnie szansę na nominację ma aż pięciu z nich, co jest na tym etapie sytuacją wyjątkową. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że preferencje rynkowe układają się malejąco na linii Bloomberg, Biden, Buttigieg, Warren, Sanders. Michael Bloomberg do wyścigu dołączył jako ostatni z tej piątki, a to oznacza przegraną pozycję w pierwszych prawyborach. Jednak dysponuje on imponującym majątkiem, z którego chce korzystać podczas kampanii i liczy na szybki awans, co sondaże częściowo zaczynają potwierdzać. Dla rynków to niemal wymarzony kandydat, który z jednej strony od początku krytykował politykę nakładania ceł, z drugiej zaś, choć zaproponował nowe podatki dla firm i najlepiej zarabiających, zbudował imperium finansowe powiązane z rynkami, i te wierzą w jego zrozumienie dla funkcjonujących tam zasad. Inwestorzy zapewne przyklasnęliby też wyborowi Joe Bidena, który szczerze powiedziawszy ma dość mdłą agendę ekonomiczną, a to oznacza, że prawdopodobnie niewiele by zmienił. Rynki zostałyby więc z obniżonymi przez Trumpa podatkami i jednocześnie złagodzoną sytuacją na arenie międzynarodowej. Rewolucji w kwestiach ekonomicznych nie należy się spodziewać też po Pete Buttigiegu, który budzi więcej emocji w kwestiach światopoglądowych. Podobnie jednak jak kolejni kandydaci chce on podnieść płacę minimalną i znacznie zwiększyć rolę związków zawodowych, co już może budzić pewne obawy inwestorów. Ewentualny wybór Elizabeth Warren czy Berniego Sandersa zostałby zapewne przyjęty przez rynki z przerażeniem. Podatki dla najlepiej zarabiających, skokowy wzrost roli związków, podatek od transakcji finansowych, liczne nowe regulacje, podwyżka płacy minimalnej – lista zmian w sferze ekonomicznej proponowanych przez tę dwójkę jest długa, a każda z osobna budzi spore obawy inwestorów. Mało tego, w odróżnieniu od pozostałych kandydatów Warren i Sanders przyklaskują polityce handlowej Trumpa (tak po cichu, bo oficjalnie chwalić opozycyjnego prezydenta nie bardzo wypada) i szczególnie w przypadku wyboru Sandersa można byłoby się spodziewać zaostrzenia tego kursu.

Taki rozrzut poglądów w kwestiach ekonomicznych wśród kandydatów demokratów sprawia, że prawybory nie są dla rynków obojętne. Ich wynik zdecyduje, czy w listopadzie Trump będzie możliwie najlepszym, czy najgorszym wyborem z dwójki kandydatów, a to duża różnica. Na ten moment ta pierwsza opcja wydaje się bardziej prawdopodobna. Faworytem bukmacherów jest bowiem Bernie Sanders, mający w ich kwotowaniach sporą przewagę nad Bloombergiem, Buttigiegiem i tracącym mocno Bidenem. Jednocześnie jednak brak szerokiego poparcia opozycji dla jednego kandydata oraz nie najlepszy odbiór próby impeachmentu prezydenta sprawiły, że notowania Trumpa w sondażach prezydenckich znacznie wzrosły i obecnie to on jest zdecydowanym faworytem. Prawybory Demokratów rozstrzygną się dopiero w lipcu, ich zwycięzca nie będzie więc mieć wiele czasu na kampanię. W polityce jednak wszystko jest możliwe.