Zadyszka na rynku złota nie trwała długo. Kurs wrócił w minionym tygodniu na ścieżkę wzrostu i zyskał grubo ponad 1 proc., zamykając piątkowy handel ceną 1350 dolarów za uncję. Wynik mógł być lepszy, bo jeszcze w czwartek uncja kosztowała ponad 1365 dolarów, najwięcej od sierpnia 2016 r.
Złoto osiągnęło półtoraroczne maksimum po przemówieniu Stevena Mnuchina w Davos. Sekretarz skarbu USA stwierdził, że słaby dolar wspiera amerykański handel i gospodarkę. Inwestorzy odebrali to jako zapowiedź dalszych spadków kursu waluty, który niewiele później osiągnął trzyletnie minimum. Zapał ostudził dopiero Donald Trump, stwierdzając kilka godzin później, że słowa Mnuchina mogły zostać źle zinterpretowane. Prezydent oczekuje, że w długim terminie dolar będzie silny, odzwierciedlając siłę amerykańskiej gospodarki.
Mimo dwugłosu i niejasnej polityki zza oceanu rynkowe nastroje wokół kruszcu wydają się dobre. Od połowy grudnia zyskał on już około 10 proc. To sugeruje, że siły sprzedających są ograniczone, a popularność kruszcu zaczyna rosnąć. Podczas gdy hossa na najbardziej ryzykownych aktywach ma się w najlepsze, inwestorzy szukają bezpiecznych przystani dla swoich pieniędzy. W historii inwestycja w złoto charakteryzowała się trzema cechami. Po pierwsze, stopa zwrotu była dodatnia i często przebijała wyniki pozostałych aktywów. Po drugie, korelacja ceny złota z innymi aktywami była niska, zarówno w okresach gospodarczego rozkwitu, jak i recesji. Wreszcie po trzecie, królewski metal należy do bardzo płynnych aktywów.