Unia Europejskich Związków Piłkarskich (UEFA) wypatruje swojej sztandarowej reprezentacyjnej imprezy z tęsknotą, bo pandemia nadwerężyła budżet organizacji. Rok temu, kiedy koronawirus sparaliżował świat sportu, nikt w piłkarskich władzach nie brał pod uwagę odwołania Euro 2020. Imprezę trzeba było przełożyć, bo jej brak oznaczałby dla federacji dziurę w budżecie.
Jeszcze półtora roku temu „Forbes" przewidywał, że pod względem zysków czekają nas rekordowe mistrzostwa Europy. UEFA dzięki transmisjom telewizyjnym i wpłatom od sponsorów miała zarobić na turnieju ponad miliard euro. Teraz zysk będzie mniejszy, ale bonzowie z Nyonu i tak wyjdą na swoje.
Budżet uratowany
Euro 2016 – pierwsze powiększone, rozgrywane z udziałem 24 drużyn – przyniosło UEFA 1,9 mld euro, czyli prawie jedną trzecią więcej niż poprzednie, organizowane w Polsce i na Ukrainie. Federacja po uwzględnieniu kosztów zarobiła 830 mln euro, a więc niemal dokładnie tyle, ile przez cztery lata na Lidze Mistrzów i Lidze Europy.
Teraz UEFA oczekiwała co najmniej 2,1 mld euro, na który miały złożyć się 1,6 mld za prawa do transmisji, wpływy od sponsorów oraz zyski ze sprzedaży biletów. Dziś obraz jest ciemniejszy, ale wcale nie beznadziejny, bo federacja już wcześniej się zabezpieczyła.
Kontrakty z nadawcami telewizyjnymi to główne źródło dochodu wszystkich organizacji sportowych, zawierają możliwość przełożenia imprezy nawet o trzynaście miesięcy bez żadnej kary. To zapis, który był podnoszony już przy okazji Euro 2016, kiedy wielu obawiało się we Francji zagrożenia terrorystycznego. Najważniejsze finansowe źródło pozostało więc nienaruszone.