Doświadczonym inwestorom giełdowym obserwującym publiczną ofertę PZU zapewne kręci się łza w oku na wspomnienie pamiętnego debiutu Banku Śląskiego. Kraj, podobnie jak wtedy, stanął teraz w kolejkach do POK, a giełdą zainteresowali się wszyscy: od sprzątaczek po profesorów na uczelniach. Wszak niewiele jest firm równie znanych jak PZU i równie potężnych. No, a gdyby tego jeszcze było mało, to przecież debiuty są najprostszym sposobem na zarobienie pieniędzy na giełdzie. Tak się przynajmniej wydaje. A jaka jest prawda? Proponuję rzucić okiem na garść statystyk.
[srodtytul]388 procent zysku[/srodtytul]
Niemal każdy, nawet początkujący, inwestor wie, że debiuty to dobry interes. Wysokie przebitki, nierzadko wspomagane zakupami akcji na kredyt, pozwalają zarobić spore pieniądze. I nie chodzi tu o pojedyncze przypadki w rodzaju osławionego Banku Śląskiego, ale znane i powszechne zjawisko, głośne na całym świecie. Przykładowo, w USA w latach 1960–1996 średnia przebitka (liczona jako różnica pomiędzy ceną z pierwszej transakcji a ceną z oferty) na niemal 14 tysiącach debiutów wyniosła 16 proc. W Niemczech w latach 1970–1993 było to 9 proc., natomiast w Szwecji w latach 1980–1994 – 34 proc.
Prawdziwymi rekordzistami okazują się jednak giełdy azjatyckie. Dość powiedzieć, że w Korei przeciętna stopa zwrotu na debiucie w latach 80. wyniosła 78 proc., a w Malezji 80 proc. Nawet te przykłady bledną jednak w porównaniu z Chinami. Średnia przebitka na 226 debiutach w latach 1990–1996 wyniosła… 388 proc.!
Wprawdzie krajowi inwestorzy nie mogą się cieszyć aż tak pokaźnymi stopami zwrotu jak ich koledzy z Azji, ale również nie jest najgorzej. Rzućmy okiem na 170 debiutów na rynku głównym, które miały miejsce między 2000 a 2007 rokiem. Przeciętna stopa zwrotu wyniosła 17,5 proc. Czy to oznacza, że tyle mogli zarobić inwestorzy? Niezupełnie.